poniedziałek, 6 października 2008

Długa droga do domu....

Rajd Lajkonika zakończył się wielkim sukcesem – wszystkie cztery załogi i ich pojazdy znajdują się już w swoich domach!
Wróćmy do momentu, w którym skończyła się ostatnia relacja – opuszczenie granicy rosyjsko-mongolskiej. Po długim pobycie na przejściu rosyjskim, celnicy pozwalają nam wreszcie wjechać na teren Federacji Rosyjskiej, a dokładniej Republiki Ałtaju – jest to autonomiczny obszar wchodzący w skład Rosji, zamieszkiwany przez Rosjan, Ałtajów oraz Kazachów. Swym wyglądem bardziej przypomina Szwajcarie czy Kanadę niż Rosję. Wysokie zaśnieżone szczyty, zielone lasy, krystalicznie czyste rzeki i strumyki, zapierające dech w piersiach przepaście i skalne urwiska – jednym słowem bajkowe krajobrazy. Do tego dodać należy świetnej jakości drogi, schludne, zadbane osady, brak wszechobecnych w pozostałej części Rosji ton śmieci, porządne samochody, którymi poruszają się mieszkańcy, liczne ośrodki narciarskie i wczasowe – kraina robi na nas duże wrażenie. W jednym z miasteczek postanawiamy zabrać się za doprowadzenie naszych pojazdów do stanu używalności. Wszystkie 4 dostają nowy olej, w żółtym maluszku naprawiamy pęknięty resor i uszkodzony wahacz – amortyzator nie miał się, na czym trzymać, w czerwonym reperujemy układ paliwowy, ponieważ do tej pory paliwo do gaźnika doprowadzane było za pomocą wężyka wyprowadzonego przez wlew paliwa i taśmą klejącą przymocowanego do dachu i tylnej klapy (patent nosi nazwę „kroplówka”). W białym maluchu nastąpiła poważniejsza awaria, z którą póki, co nie jesteśmy sobie w stanie poradzić – upalił się pierścień olejowy na jednym tłoku i auto zaczęło palić litr oleju na 100 kilometrów oraz znaczącą straciło na mocy – prędkość maksymalna 50km/h i wciąż ok. 6 tys. kilometrów do domu – nieciekawa perspektywa. Kolejnego dnia tracimy kontakt z ekipą żółtego malucha, – która błędnie przekonana o tym, że trzy pozostałe maluchy znajdują się daleko z przodu, gna, czym prędzej, aby je dogonić, podczas gdy tak naprawdę znajdują się z tyłu. Nie udaję się nawiązać kontaktu, więc postanawiamy jechać w stronę miasta Nowosybirsk gdzie powinniśmy się wszyscy spotkać (a jeśli żółtemu coś się przytrafi spotkamy go na trasie). W mieście Górny Ałtajsk znajdujemy sklep motoryzacyjny gdzie ekipa białego malucha dopasowuje pierścienie tłokowe od Łady Żiguli (są nieznacznie większe, ale powinny spasować). Z racji, że roboty ze zmianą pierścieni jest naprawdę dużo i nie mamy stu procentowej gwarancji, że pierścienie od Łady się przyjmą, chłopaki z białego postanawiają wlec się powoli w stronę kraju dopóki sytuacja nie zmusi ich do naprawy silnika. Zaopatrują się w jednym z serwisów w 20 litrów przepalonego oleju na dolewki i umówieni z pozostała częścią Rajdu na spotkanie w okolicach Nowosybirska jadą swoim tempem. Przed Nowosybirskiem nie udało nam się zatrzymać, gdyż miasto zaczęło się wyjątkowo gwałtownie i niespodziewanie (na jednym znaku było napisane, że mamy jeszcze 40km, drugi znak po ok 5 minutach jazdy poinformował nas, że mamy już tylko 4km i zaraz za znakiem zaczął się Nowosybirsk). Postanawiamy wyjechać poza miasto by rozbić się w spokojnej okolicy. Rano pomarańczowy maluch nie chce odpalić. Żadne zbiegi nie pomagają, więc zapinamy linkę holowniczą i ciągniemy go w okolice najbliższej osady. Zatrzymujemy się na śniadanie i kawę w zajeździe dla tirów, tam też dojeżdża do nas biały maluch. Zmartwieni awarią pomarańczowego malucha, niechętnie obserwujemy zmieniającą się za oknem pogodę, która zwiastuje deszcz – ciężko naprawiać auto w takich warunkach. Dopijając powoli kawę, zauważamy ustawionego na poboczu tira z pustą lawetą do transportu samochodów. Okazuje się, że kierowca jedzie do Omska – tam gdzie my i na dodatek zgadza się zabrać popsutego malucha. Mógł nawet zabrać wszystkie 3, ale w szoferce było miejsce tylko dla jednego pasażera, więc na lawecie ląduje pomarańczowy maluch a w kabinie Rafał. Tuż za tirem podąża czerwony maluch, a biały jedzie powoli z tyłu. 700 kilometrów dalej, tuż przed Omskiem kierowca zjeżdża na postój, zrzuca z lawety malucha i po otrzymaniu w ramach podziękowania butelki mongolskiej wódeczki udaję się na nocleg. Dajemy znać chłopakom z białego malucha gdzie jesteśmy i idziemy spać do pobliskiej gościnicy. Dojeżdżają do nas w środku nocy i wbijają się do naszego tymczasowego lokum. Rano próbujemy ponownie odpalić pomarańczowego – udaje się, ale od tej pory aż do Polski odpalał będzie wyłącznie ciągnięty linką przez drugiego malucha – kluczykiem oraz na popych nie daje rady – podejrzewamy uszczelkę pod głowicą, ale podobnie jak w przypadku białego dochodzimy do wniosku, że dopóki jedzie o własnych siłach nie będziemy z tym nic robić.
W Omsku spotykamy się z Damianem i Janem, którzy rozgościli się u poznanej przez Internet Viery. Viera zgadza się przyjąć pod swój dach pozostałą część ekipy oraz pokazać nam miasto. Kolejnego dnia wstajemy skoro świt i kierując się znów na zachód zmierzamy w stronę Czelabińska. Biały maluch wyrusza tym razem pierwszy, a pozostałe w godzinę później za nim.
Od tej chwili trasa upływać będzie pod znakiem męczącej jazdy z małą ilością przerw. Białego maluszka spotykamy pod zajazdem za Kurganem, ok 600km za Omskiem gdzie chłopaki zatrzymały się na kawę. Chwilę porozmawialiśmy, po czym oni ruszyli dalej a my poszliśmy na kolację. Po ok. godzinnej przerwie wsiedliśmy do swoich aut i jadąc niemal non stop przejechaliśmy ponad 1000 kilometrów dziwiąc się, że chłopaki z białego musieli odzyskać tempo, bo nigdzie po drodze ich nie mijaliśmy. Pomiędzy miastami Tambow a Kursk dostajemy smsa, z którego dowiadujemy się, że biały maluch znajduję się wciąż w okolicach Ufy – czyli jakiś 1500km za nami! Dochodzimy do wniosku, że musieli gdzieś po drodze pobłądzić. Zastanawiając się, co robić próbujemy się z nimi skontaktować. Jesteśmy w lekkiej kropce, ponieważ mają albo wyłączone telefony albo są poza zasięgiem a nie umawialiśmy się z nimi, na które przejście graniczne jedziemy, i nie wiemy czy czekając w miejscu, w którym się znajdujemy do nas dotrą, ponieważ jeżeli wybiorą inną granicę to pojadą całkiem inną trasą. Po wielu próbach dochodzi wreszcie do kontaktu i dowiadujemy się, że biały maluszek dostał niezły wycisk pokonując Ural, a z powodu częstego wykręcania jednej świecy, która była cały czas zarzucana olejem i którą trzeba było często czyścić ukręcił się gwint w głowicy! Dla ratowania sytuacji chłopaki wkręcili świecę z dłuższym gwintem i jakoś jechali do przodu. Kolejne próby kontaktu znów nie przynosiły rezultatu - tym razem skończył im się kredyt na karcie. Doładowujemy im kartę przez Internet i w kolejnym smsie informujemy ich gdzie jesteśmy, pytamy czy dają radę, czy potrzebują jakiejś pomocy, wysyłki części zamiennych itp. Odpowiadają, że póki, co jadą z prędkością 40km/h, praktycznie nie gaszą auta i że spotkamy się w Polsce. Później kontakt znów się urywa.
W tym momencie dzięki pewnemu auto veteranowi, piewcy moralności, wielkiemu znawcy etyki i ortografii, człowiekowi, który bezbłędnie potrafi orzec, co dobre a co złe i który pomimo odległości paru tysięcy kilometrów i otrzymywania szczątkowych, niekompletnych informacji potrafił z niezwykła precyzją wskazać winnych całej sytuacji, osądzić ich i spowodować wśród rodzin uczestników wyprawy prawdziwą panikę, dochodzi do jednego z najmniej przyjemnych epizodów Rajdu! Panie A. więcej snu, mniej kawy i świeże powietrze na pewno nie zaszkodzą, a przed kolejnym bełkotem popełnionym na forum proszę się dobrze zastanowić nad potencjalnymi skutkami pańskich wynurzeń!!!

Skoro u drugiej ekipy wszystko zdaje się być pod kontrolą, a wszyscy znajdujemy się już w Europie – od tej chwili bezpieczny powrót do domu nie stanowi większego problemu, ponaglani sprawami czekającymi na nas w kraju postanawiamy jechać dalej. Z ekipą białego malucha spotykamy się w połowie Ukrainy, pomiędzy miastami Żytomierz i Równe – maluch jedzie, co prawda na lawecie, a chłopaki w szoferkach dwóch tirów, ale lepsze to niż jazda 40km/h w wymęczonym samochodzie. Zanim jednak doszło do spotkania miejsce miała seria zdarzeń, które na długo pozostaną w pamięci podróżników. Ok. 70 km za przejściem granicznym jeden samochód odłącza się od pozostałych, ponieważ jest szansa, że jadąca w nim Dorota zdąży na ważną rozmowę kwalifikacyjną na swoich studiach. Po wzruszających pożegnaniach jeden maluch mknie dalej, a dwa stają na poboczu gdyż podróżnicy są zmęczeni i postanawiają przespać się parę godzin. Nie mija dwadzieścia minut, gdy dostajemy smsa, że w maluchu, który się odłączył złamał się resor! Pomimo szczerej chęci ruszenia z odsieczą pozostajemy w miejscu, w którym się zatrzymaliśmy, ponieważ żaden z dwóch maluchów nie da rady odpalić. Postanawiamy poczekać do świtu. Gdy tylko się rozjaśniło zaglądamy pod klapę żółtego maluszka i po półgodzinnych zabiegach udaje nam się odpalić silnik. Potem pozostaje już tylko zapiąć linkę do pomarańczowego malucha, pociągnąć go jakieś 500 metrów, dwa trąbnięcia, stop, odczepiamy linkę i jedziemy dalej – rutyna, która towarzyszy nam już od 5 tys. kilometrów. Dojeżdżamy do stojącego na poboczu czerwonego malucha, okazuje się, że resor jest całkowicie uszkodzony – złamane wszystkie pióra. Sprawa wygląda nieciekawie zwłaszcza, że jest niedziela 7 rano. Nie przeszkadza to jednak znaleźć człowieka, który oferuje swoją pomoc. Sławek, tak na imię miał nasz mechanik, zaprasza nas do swojego małego warsztatu, gdzie za pomocą migomatu naprawia dwa pióra w resorze, a pozostałe dwa zakłada z UAZ’a - nawet pasują! Za pomoc nie chce żadnych pieniędzy, prosi jedynie żeby przywieźć mu malucha z Polski, którego od nas odkupi, ponieważ podoba mu się takie auto, a jeśli sam chciałby je przywieźć na Ukrainę musiałby zapłacić wysokie opłaty celne. Zostawiamy mu namiary na siebie i ruszamy dalej. Znów się oddzielamy, tym razem już bez pożegnań i ruszamy w stronę Polski – czerwony maluch jedzie szybciej, dwa pozostałe są troszkę z tyłu.
W pewnym momencie pomarańczowy maluch strasznie słabnie, jedzie maksymalnie 50km/h a lekkie wzniesienia powodują konieczność wrzucenia pierwszego biegu. Nie jest dobrze! Podejrzewamy uszczelkę pod głowicą. Zatrzymujemy się by zbadać sytuację – okazuje się, że spadła nakrętka mocująca przepustnicę w gaźniku i to był powód utraty mocy. Zakładamy nową nakrętkę i tym razem z pełną mocą ruszamy dalej. Po całonocnej jeździe zatrzymujemy się na krótki sen w odległości ok. 50km przed Kijowem. Po przebudzeniu ruszamy dalej, mijamy Kijów, Żytomierz i po lekkim wystrzale pod klapą żółtego malucha stajemy na poboczu. Maluch nagle osłabł, zgasł i już nie chciał zapalić. Po otwarciu klapki aparatu zapłonowego okazało się, że pomimo obracania rozrusznikiem wałeczek się nie kręci – uszkodzony rozrząd albo ślimak napędzający aparat. Żadnej z dwóch rzeczy nie mieliśmy ze sobą, więc postanawiamy, że spróbujemy się holować. I tak przez dwa dni nie gasząc auta – w końcu to żółty maluch służył zawsze do odpalania pomarańczowego, teraz ten drugi musi ciągnąć pierwszego - wleczemy się pomalutku w stronę Polski. Droga nie stanowi już żadnego problemu, powoli, ale do przodu docieramy w końcu do przejścia w miejscowości Krakowiec, ekipa czerwonego malucha przekroczyła już granicę w Medyce (po bagatela dziewięciu godzinach bezsensownego stania) a Biały maluch na lawecie udał się na przejście w Hrebennym.

W ten oto sposób zakończyła się dwumiesięczna przygoda ośmiu podróżników i czterech niezwykłych maszyn. Kila słów na temat refleksji i przeżyć z podróży, oraz podsumowanie techniczne i statystyczne znajdą Państwo w kolejnym artykule, który ukaże się niebawem.

Tekst RL

środa, 1 października 2008

Gdzie UAZ nie może, tam malucha poślą...

Ekipa Rajdu Lajkonika wszystkimi czterema maluszkami dotarła ponownie do Nowosybirska. Urwany zderzak, złamane dwa resory, rozpruty wahacz, wybite amortyzatory, zapchane gaźniki, upalony pierścień olejowy, dziury w podłogach, niedomykające się drzwi, kwadratowe felgi, mnóstwo podziurawionych dętek, opon i wiele innych atrakcji to efekt jedenastodniowej przeprawy przez stepy, góry, tereny pustynne w sumie ponad dwóch tysięcy kilometrów przygody na Mongolskich bezdrożach.


Ułan Bator opuściliśmy 7 września kierując się na południowy zachód w stronę Karakorum - dawnej stolicy imperium Czyngis Chana. Asfalt skończył się po ok. 100 km i droga przerodziła się w szeroki step. Chwilę przed zachodem słońca spotykamy zapoznaną w UB ekipę żaglowozów, która swoim GAZem pokonywała drogę w przeciwną stronę. Rozbiliśmy wspólny obóz a rano każda ekipa pojechała w swoją stronę. Poranek przywitał nas mocnym wiatrem i delikatnym deszczem, który zamienił naszą drogę w błotnistą maź - delikatny drifting przynosi nam sporo radości. Reszta dnia upłynęła pod znakiem piasku, kurzu, pyłu i kiepskiej drogi z którą maluchy radziły sobie raz lepiej raz gorzej - delikatny przedsmak tego co spotkać nas miało w ciągu kolejnych dni. Po noclegu na stepie kolejnego dnia docieramy do Karakorum. Najpierw szukamy szpitala, ponieważ palec Marcina po uderzeniu młotkiem kilka dni wcześniej, zaczął przybierać coraz dziwniejsze barwy a pod paznokciem uzbierało się sporo substancji, która zdawała się zaczynać żyć własnym życiem. Za jedyne 20 tys., tugrików (ok. 40pln) mongolscy medycy naprawili palec, przepisali antybiotyk, który miał zapobiec zakażeniu i życzyli nam szerokiej drogi. Kolejną sprawą było przeklepanie resoru w pomarańczowym maluchu, który poległ w konfrontacji ze stepowymi wybojami. Znajdujemy zakład, który stanowił swojego rodzaju połączenie złomu, warsztatu i wylęgarni talentów. Dwóch Mongołów szybko i sprawnie demontuje resor, następnie na bloku silnika od UAZa za pomocą własnoręcznie wykonanego dziesięciokilogramowego młota, kilkoma zdecydowanymi uderzeniami nadają resorowi pożądany kształt. Pobierają skromną opłatę w wysokości 20 tys. tugrików, częstują nas dodatkowo całkiem smaczną zupką i zadowoleni ruszamy by w końcu zwiedzić legendarne miasto. Zaczynamy od klasztoru Erdene Dzu - głównego ośrodka religijnego Mongolii. Orientalna architektura i powiew historii związanej z monastyrem robią niemałe wrażenie. Poza klasztorem z dawnego Karakorum nie zostało zbyt wiele. Obecnie jest to zwyczajna prowincjonalna mieścina z brzydkimi budynkami, szutrowymi ulicami - generalnie nic ciekawego. W okolicy działa ekipa niemieckich archeologów, którzy próbują wydobyć z piachu pozostałości po dawnej stolicy imperium. Wałęsając się po miasteczku spotykamy dwie dziewczyny studiujące w Karakorum, które zapraszają nas do swojego „akademika” na nocleg. Łamaną angielszczyzną z wielkim trudem rozmawiamy do późna, wymieniając poglądy na temat życia żaka w Mongolii i Polsce. Po zakończonej debacie układamy się do snu by rano wyruszyć w kierunku północno zachodnim, który towarzyszył nam będzie przez najbliższy tydzień. Kolejny dzień to znów kiepskie drogi, a w zasadzie bezdroża, których trud i znój mozolnego pokonywania kilometr za kilometrem rekompensowały nam wspaniałe widoki. Zielone wzgórza, skały, rzeki, jeziora, stada jaków, koni, wielbłądów... wszystko to z za zakurzonych szyb malucha dostarczało podróżnym nie lada satysfakcji.
Znów nocleg na stepie, pod rozgwieżdżonym niebem. Z rana przy naszym obozowisku pojawia się Mongoł na koniu, który z zaciekawieniem przygląda się naszej porannej rutynie. Zapraszamy go do naszego ogniska, częstujemy kawą, herbatą, piwem, czterdziesto procentowym Czyngisem i kanapką z nutellą. W ramach rewanżu Mongoł zaprasza nas do swojej jurty oddalonej od obozowiska o ok. 2 km, gdzie częstuje nas ajrakiem, kwaśnym serkiem z kobylego mleka i słodką kaszką, oczywiście z obfitym dodatkiem tłuszczu. Niestety okazało się, że nie był to wcale bezinteresowny gest wobec gości stepu, gdyż przy pożegnaniu nasz gospodarz bardzo natarczywie domagał się byśmy mu coś dali. Z racji, że nie mieliśmy już wódki, której domagał się najbardziej, dosłownie wyrwał nam z rąk jedno piwo zapakowane w pamiątkowe etui zakupione w Ułan Bator. Przykre doświadczenie.

13 wrzesień okazał się pechowym dniem w historii przeprawy przez Mongolie. Tego dnia złapaliśmy 7 gum! Najpierw zamiana na rezerwowe, a gdy już się skończyły w ruch poszły łyżki, młoty, łatki. Spore opóźnienie. Pod koniec dnia jeden maluszek z powodu kiepskiego paliwa odmawia posłuszeństwa. Rano wymiana filtra paliwa - w którym znajdowała się mieszanka benzyny, wody i piasku - i dolewka spirytusu do baku. Zabiegi okazały się skuteczne, maluszek odpalił - tyle, że na popych, bo zepsuł się rozrusznik. Popołudniem docieramy do Har Termes - w luźnym tłumaczeniu gorące źródła. Żadnych ciepłych źródeł tam nie znaleźliśmy, ale za to udało nam się podreperować samochody na placu przed znajdującym się tam ośrodkiem wypoczynkowym. Po wyjęciu rozrusznika z pomarańczowego maluszka i wytrzepaniu z niego ok. 200 gram piasku mechanizm na nowo zaczął działać! Oprócz tego wyczyszczony został gaźnik w białym fiaciku, w którym również znajdowało się sporo pyłu i dokręcone zostały śruby mocujące zawieszenie i skrzynie biegów we wszystkich 4 samochodach. Pod wieczór spotykamy jadącą w drugą stronę ekipę składającą się ze Szkota, dwójki Kanadyjczyków, kilku Słowaków, Czechów i Mongołów. Wymieniamy wrażenia z podróży przez Mongolie na schodkach przed ośrodkiem, po czym udajemy się na nocleg do opuszczonej chatki nad brzegiem jeziora.
Rano pobudka, śniadanko i wyruszamy w stronę miasteczka Ulaangom. Znów ponad 100km przez szutrowo - piaskowe bezdroża.. Do miasta docieramy późnym popołudniem i znów spotyka nas niemiła niespodzianka ze strony Mongołów. Na wjeździe do miasta stoi budka ze szlabanem, przy której pobierane są opłaty za wjazd do miasta - nic nowego gdyż płaciliśmy już kilkakrotnie, zawsze tak jak na bilecie 500 tugrików (ok. 1zl). Tym razem chcą od nas po 10 tys. tugrików i nie chcą pokazać biletu. Mocno zirytowani, wrzucamy im przez okienko 4 tys. - tyle ile się należy, Damian wyrywa od kasjera 4 bilety i wszystkimi maluchami stajemy w poprzek szlabanu, uniemożliwiając przejazd w obie strony i głośno trąbiąc czekamy aż podniosą szlaban. Po 5 minutach naciągacze odpuścili i otworzyli nam przejazd. W miasteczku parkujemy przed mini marketem, żeby uzupełnić zapasy na dalszą podróż. Na parkingu znów spotykamy reporterów mongolskiej telewizji, którzy zaciekawieni niecodziennym zjawiskiem przeprowadzają z nami wywiad. Pod wieczór ruszamy w stronę oddalonej o ok. 200 km od miasteczka granicy z Rosją i zadowoleni z od dawna niewidzianego asfaltu mkniemy przez noc, by jak najprędzej dotrzeć do celu. Po ok. 100 km naszym oczom ukazuje się dziwny widok - granica. Dziwny, ponieważ o 100 km za wcześnie. Okazało się, że poniesieni euforią jazdy po równej drodze nie zwracaliśmy uwagi na jej kierunek i dojechaliśmy pod zupełnie inne przejście dostępne wyłącznie dla Mongołów i Rosjan. Tędy nie przejdziemy, więc z powrotem 100 km do miejsca, w którym zaczęliśmy. Przygoda z myleniem drogi dopiero się rozpoczęła. Kolejnego dnia, po mocnej konfrontacji mapy z kompasem i GPS'em obieramy właściwy kierunek. Przynajmniej tak nam się z początku wydaje. Droga szutrowa, szeroka, ostro pnąca się w górę. Maluchy mozolnie pokonują kilometr za kilometrem po stromym podjeździe. Dojeżdżamy do przełęczy na wysokości 2200m i tu do wyboru mamy kilka opcji, żadnych drogowskazów, żadnych ludzi. Znów mapa, kompas i wybieramy kierunek, który wydaje nam się właściwy. Od tego momentu zaczęły się dwa dni, które chyba najbardziej zapadną w pamięci każdemu z uczestników wyprawy. Była to bardzo ciężka próba dla samochodów i ludzi. Po kilkudziesięciu minutach jazdy po w miarę równym stepie droga zmieniła się w coś, co przypominało ścieżki wydeptane przez kozice w Tatrach, z tą różnicą, że gdzieniegdzie widać było ślady kół UAZa lub innych terenówek. Zawrócić nie mogliśmy, gdyż byliśmy przekonani, że jest to właściwa trasa - przecież wszyscy mówili, że będzie ciężko - a poza tym, zawrócenie wiązałoby się z koniecznością powrotu do Ułan Bator i granicy, którą przyjechaliśmy, a na to nie było ani czasu ani pieniędzy. Tak, więc do przodu! Pokonanie 400 metrów najcięższego odcinka, o nachyleniu co najmniej 30 stopni, slalomem pomiędzy kamieniami o wysokości dochodzącej do 40cm zajęło nam ok. 4 godziny. Kiedy przyszedł moment, w którym zaczęło brakować jedynki doszliśmy do wniosku, że czas podjąć odpowiednie kroki. Z samochodów powyjmowaliśmy najcięższe rzeczy, zdemontowaliśmy filtry powietrza, do paliwa dodaliśmy dodatek oktanowy - każde nawet pół konia więcej było na wagę złota. Co chwilę trzeba było dawać odpocząć maluszkom, ponieważ czuć było swąd przypalonego sprzęgła. W miejscach gdzie ścieżka robiła się nieco szersza pokonywaliśmy wzniesienie skosami. W połowie podjazdu, gdy auta zdawały się mówić stanowcze dość, każdy z nas zaczynał się zastanawiać, w którą stronę zepchać swojego malucha i jak wracać do domu, które rzeczy zabrać, które zostawić. Radości z postawienia czterech kół na szczycie nie da się opisać - byliśmy jak dzieci, które dostały najnowsze zabawki. Po krótkiej chwili podjechała w naszą stronę terenowa Toyota. Kierowca - mówiący po rosyjsku, sympatyczny Mongoł - pokazał nam na mapie gdzie się znajdujemy. Okazało się, że zamiast jechać głównym traktem wiodącym przez ałtajskie przełęcze my pojechaliśmy na skróty wprost przez skalną grań biegnącą nieopodal szczytu o wysokości niemalże 3000mnpm. Popatrzyli z niedowierzaniem na nas, na nasze maszyny i zgodzili się poprowadzić nas na dół, do najbliższej osady, do której również się udawali. Tym razem droga była o tyle lepsza, że prowadziła w dół. Co do jakości - żadnych zmian. Na miejsce dojechaliśmy po zmroku i po krótkiej rozmowie z naszymi mongolskimi przewodnikami rozbiliśmy obóz - jak się rano okazało, w wyschniętym korycie rzecznym. Po szybkiej pobudce, szybkim zwinięciu namiotów, szybko ruszyliśmy w trasę. Słowo "szybko" nabrało w tym dniu wyjątkowego znaczenia, ponieważ był 18 wrzesień - dzień, w którym wygasała ważność naszych mongolskich wiz. Jesteśmy w czarnej dziurze - żadnej cywilizacji, benzyna powoli się kończy, tugriki już dawno się skończyły, tymczasem do pokonania wciąż około 200 km po górzystym terenie pozbawionym dróg w naszym rozumieniu tego słowa. Ekipa jednak nie traci ducha i jedziemy dalej. Podczas pokonywania jednego z licznych w tym dniu wzniesień w białym maluchu następuje mała awaria - zacina się linka gazu - więc zatrzymujemy się by usunąć usterkę, wyciągamy przy okazji ostatnie, jakie nam zostały produkty spożywcze w postaci puszki szprotek, słoika miodu, puszki fasolki i słoika z sałatką ogórkową. Podczas sprzątania po jedzeniu zużywamy ostatni litr wody. Teraz czujemy się naprawdę wolni!
Odpalamy fury i jedziemy dalej, pełni nadziei, że los pozwoli nam dotrzeć na czas na przejście graniczne. Po kilkunastu kilometrach żmudnej jazdy po kamienistym stepie, dostrzegamy pracujących na ciężkim sprzęcie Mongołów, którzy za pomocą spycharko-koparki ładowali węgiel na ciężarówki. Zagadujemy ich o benzynę i po chwili z dwustu litrowej beczki chłopaki spuszczają nam niskooktanową ciecz za ostatnie z ostatnich tugrików jakie posiadaliśmy - od tej chwili nie mamy przy sobie już złamanego mongolskiego grosza. Jak mawiają "pieniądze to nie wszystko", więc z nową dawką optymizmu ruszamy naprzód. Droga, a raczej ścieżka prowadzi nas tym razem pod skaliste wzniesienia otaczające jezioro. Nie wiemy co robić, ponieważ do celu prowadzi kierunek północno wschodni, a my wciąż przemieszczamy się na południowy zachód gdyż górska grań po naszej prawej uniemożliwia zmianę marszruty. Jedziemy już jakiś czas, z myślą że lada chwila trzeba będzie zawracać i szukać innej drogi, co wiązałoby się z utratą paliwa i nie dotarciem na czas na granicę. Z racji że "jadący maluchem przez Mongolię" zawsze ma szczęście zauważamy w oddali osadę! Wysyłamy jednego malucha na zwiad, okazuje się, że jest to obóz Chińczyków wykonujących w tym rejonie odwierty geologiczne. Tłumaczymy im o co chodzi i po chwili jeden z nich odpala swojego busa by pokazać nam drogę, która doprowadzi nas do celu. "Droga" to oczywiście znów eufemizm na to, po czym przyszło nam jechać. Tym razem ku przełęczy pomiędzy dwoma skalistymi szczytami wspinaliśmy się po trawiasto kamienistej powierzchni upstrzonej wysokimi kępami stepowej trawy. W odróżnieniu od poprzedniej autostrady górskiej, tu nie było śladów UAZa ani innych samochodów, ale też kąt nachylenia nie był tak wielki, więc do przełęczy dotarliśmy w miarę szybko - kilometr w zaledwie godzinę to spory sukces! Od przełęczy droga prowadziła prosto w dół w stronę kolejnej osady, do której mieliśmy się dostać. Dojechaliśmy do niej na oparach, więc od razu rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania stacji benzynowej, na której chcieliby przyjąć dolary albo ruble. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że jest tu taka stacja! Po całkiem zadowalającym kursie, za pomocą ręcznie nakręcanej korby zalaliśmy maluszki i wyruszyliśmy - tym razem już ze stu procentową pewnością gdzie jechać - w stronę granicy. Dojeżdżamy powoli do ostatniej przed granicą miejscowości, zaznaczonej na mapie największą w rejonie kropką. Zadowoleni, że w końcu uda nam się znaleźć jakiś bankomat, zasięg telefonu może nawet internet, wjeżdżamy do mieściny z niemałym zdziwieniem i rozczarowaniem. Domy, a raczej to, co z nich zostało przypomina krajobraz po ostrym bombardowaniu. Zawalone dachy, pokruszone ściany, walające się cegły, gruz... Jedziemy przez to pobojowisko kilkaset metrów, gdy naszym oczom ukazuje się coś, co już bardziej przypomina osadę ludzką, lecz w żaden sposób nie odzwierciedla naszych wyobrażeń na temat tego miejsca. Po prostu kilkadziesiąt budynków, stacja benzynowa, pewnie jakiś sklep - nic więcej. Wjeżdżamy z powrotem na główną drogę prowadzącą do granicy by po kilku minutach mocno się zdziwić. W poprzek drogi stoi potężne ogrodzenie, które przecinając drogę biegnie z ukosa w kierunku wschodnim aż po horyzont! Wracamy pewni, że pomyliliśmy drogę, lecz po chwili okazuje się, że w kierunku zachodnim rozciąga się dokładnie taki sam płot. Zbici z tropu kompletnie nie wiemy, co jest grane. Ponad miesiąc odcięci od świata i wszelkich informacji zastanawiamy się czy przypadkiem nie wybuchła tu jakaś wojna... Z pomocą przychodzi dopiero pewien Mongoł, który przyjechał autem z kierunku, w który my się wybieramy. Pokazuje nam, że daleko w stepie kończy się płot i można wjechać na drogę. Jest już ciemno, a step nie wygląda zbyt przyjaźnie dla naszych wymęczonych maluszków, pomimo to decydujemy się jechać ponaglani przede wszystkim wygasającą wizą. Na granicę dojeżdżamy ok. 22 i jest już niestety zamknięta. No nic, o naszą wizą będziemy się martwić rano, tymczasem znajdujemy nocleg u Kazachskiej rodziny mieszkającej w przygranicznej osadzie i kładziemy się do snu.
Na granicę wjeżdżamy ok. 11. Z wizami ku naszej uciesze nie ma żadnych problemów, nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Problem natomiast pojawił się z porożem kozła należącym do Marcina, które dostał od byłego ministra leśnictwa Mongolii za naprawę malucha należącego do jego córki. Niestety, pomimo listu od ministra, nie pozwolono nam przewieźć rogów i musiały zostać na granicy. O jednego suwenira mniej. Po rosyjskiej stronie spędzamy resztę dnia. Nasz przyjazd rozpoczyna się od półtora godzinnej przerwy obiadowej, która właśnie się rozpoczęła. Później celnicy nie robią nam żadnych problemów, atmosfera miła, lecz w labiryncie pokoików, po których musieliśmy się błądzić by gromadzić kolejne pieczątki na kolejnych świstkach, by potem wracać do pokoików, w których już byliśmy i pokazać, że mamy pieczątkę z następnego pokoiku, co pozwoliło na otrzymanie drugiej pieczątki z tego samego pokoiku... jednym słowem mętlik! Chodzenie od przysłowiowego Annasza do Kajfasza i przeciskanie się przez cały autobus Kazachów, którzy przechodzili ten sam niezwykle ważny i skomplikowany proces zajmuje nam ponad 4 godziny. Około godziny 17 ostatni stempel wbity - możemy jechać!

Dalsze przygody załogi Rajdu Lajkonika z przeprawy przez Republikę Ałtaju i inne rejony Federacji Rosyjskiej śledzić będą Państwo mogli w kolejnej relacji, która ukaże się już niebawem.


Tekst RL
Korekta DP;)