poniedziałek, 3 listopada 2008

Epilog

Rajd Lajkonika – dwumiesięczna wyprawa ośmiu podróżników czterema Fiatami 126p w odległe bezdroża Mongolii zakończyła się pełnym sukcesem. Wiatry i śniegi szalejące pośród ałtajskich przełęczy zatarły już zapewne ślady dwunastocalowych kółek pozostawione przez ekipę Rajdu, my jednak mimo wszystko zachęcamy Państwa do zapoznania się ze sprawozdaniem z tej niecodziennej podróży w krainę jurt, jaków i kumysu.

Rajd Lajkonika, czyli 4 Fiaty, 8 osób i 17,5 tysięcy kilometrów przygody. Przygoda rozpoczęła się 03.08.2008 w Wieliczce – skąd pochodzi trzon ekipy Rajdu. Po uroczystym starcie, w asyście mieszkańców miasta żegnających śmiałków, załoga Rajdu ruszyła na wschód. Borykając się z licznymi przeciwnościami losu i przeżywając po drodze mnóstwo przygód, o których poczytać mogą Państwo na internetowej stronie wyprawy, po 56 dniach podróży ekipa Rajdu oraz ich maszyny z powrotem stanęły na wielickiej ziemi.

Zdarzenia, które miały miejsce po drodze, a o których poczytać można min na stronach wyprawy.onet.pl, oraz na www.dzicz.pl, na długo pozostaną w pamięci uczestników Rajdu. Niniejszy tekst zawiera krótkie podsumowanie oraz wybrane dane techniczne i liczbowe odnośnie Rajdu.

Pomysł wyprawy – przez wielu uważany za szalony i niebezpieczny – okazał się całkiem możliwym do zrealizowania. Krainy, które przemierzała ekipa Rajdu niczym nie przypominały pełnych bandytów i czyhających zagrożeń rejonów, jak to nie raz próbowano członkom załogi przedstawić. Serdeczność i życzliwość spotykanych po drodze ludzi szybko rozwiały panujące w członkach załogi a powszechnie powtarzane mity i wyobrażenia o mieszkańcach wschodnich krain.

Choć problemów technicznych z pojazdami, które wybraliśmy było sporo to jednak żaden z nich nie okazał się na tyle poważny by uniemożliwić dalszą jazdę. Ważną kwestią było odpowiednie przygotowanie i wyposażenie maszyn. Stan techniczny samochodów w chwili wyjazdu nie wiele odbiegał od stanu, w jakim opuszczały one fabrykę. Niemal każdy podzespół, który dało się wymienić został wymieniony. Oprócz wymiany elementów takich jak amortyzatory, wahacze, hamulce, łożyska – wszystkie cztery silniki i skrzynie biegów przeszły gruntowny remont. Pokonywanie trasy ułatwiły ponadto dodatki takie jak CB-radia, kubełkowe siedzenia dla kierowców, bagażniki dachowe Thule, halogeny dachowe oraz rewelacyjne żarówki firmy Bosma. Energooszczędne diody oraz wyjątkowo jasno świecące żarówki halogenowe typu „extreme white” ułatwiły w znacznym stopniu pokonywanie tej „ciemnej strony trasy”, którą dodatkowo zarejestrowaliśmy dzięki GPS-loggerom firmy Pentagram. ;-)

Główną zmorą, jeśli chodzi o stronę techniczną było kiepskie paliwo (w najlepszym wypadku 92 oktany, a bywało i 76) i wieczna konieczność regulacji zapłonu. Do tego dodać można częste zmiany filtrów paliwa i powietrza, czyszczenie oraz wymianę świec zapłonowych oraz czyszczenie i regulacje gaźnika. Do poważniejszych usterek, które po drodze się przytrafiły zaliczyć można pęknięte dwa resory, upalony pierścień olejowy w jednym silniku, rozerwany wahacz i zerwany rozrząd – czyli w zasadzie nic, co uniemożliwiłoby powrót maluszków do kraju :-) Bywało i tak, że pewne odcinki w drodze powrotnej pokonywane były na lawecie, pewne na lince holowniczej ale najważniejsze że wszystkie cztery samochody wróciły do Polski i nadal jeżdżą!

Kilka faktów z trasy:

Czas trwania wyprawy: 56 dni
Ilość przebytych kilometrów: 17 500
Ilość przebitych kół: ponad 50
Ilość zatrzymań przez milicję: kto by to zliczył!
Ilość otrzymanych mandatów: 3
Ilość zapłaconych mandatów: 2
Ilość spalonej benzyny: przeszło 4 tysiące litrów
Ilość wypitego piwa: trochę mniej :-)

RL

poniedziałek, 6 października 2008

Długa droga do domu....

Rajd Lajkonika zakończył się wielkim sukcesem – wszystkie cztery załogi i ich pojazdy znajdują się już w swoich domach!
Wróćmy do momentu, w którym skończyła się ostatnia relacja – opuszczenie granicy rosyjsko-mongolskiej. Po długim pobycie na przejściu rosyjskim, celnicy pozwalają nam wreszcie wjechać na teren Federacji Rosyjskiej, a dokładniej Republiki Ałtaju – jest to autonomiczny obszar wchodzący w skład Rosji, zamieszkiwany przez Rosjan, Ałtajów oraz Kazachów. Swym wyglądem bardziej przypomina Szwajcarie czy Kanadę niż Rosję. Wysokie zaśnieżone szczyty, zielone lasy, krystalicznie czyste rzeki i strumyki, zapierające dech w piersiach przepaście i skalne urwiska – jednym słowem bajkowe krajobrazy. Do tego dodać należy świetnej jakości drogi, schludne, zadbane osady, brak wszechobecnych w pozostałej części Rosji ton śmieci, porządne samochody, którymi poruszają się mieszkańcy, liczne ośrodki narciarskie i wczasowe – kraina robi na nas duże wrażenie. W jednym z miasteczek postanawiamy zabrać się za doprowadzenie naszych pojazdów do stanu używalności. Wszystkie 4 dostają nowy olej, w żółtym maluszku naprawiamy pęknięty resor i uszkodzony wahacz – amortyzator nie miał się, na czym trzymać, w czerwonym reperujemy układ paliwowy, ponieważ do tej pory paliwo do gaźnika doprowadzane było za pomocą wężyka wyprowadzonego przez wlew paliwa i taśmą klejącą przymocowanego do dachu i tylnej klapy (patent nosi nazwę „kroplówka”). W białym maluchu nastąpiła poważniejsza awaria, z którą póki, co nie jesteśmy sobie w stanie poradzić – upalił się pierścień olejowy na jednym tłoku i auto zaczęło palić litr oleju na 100 kilometrów oraz znaczącą straciło na mocy – prędkość maksymalna 50km/h i wciąż ok. 6 tys. kilometrów do domu – nieciekawa perspektywa. Kolejnego dnia tracimy kontakt z ekipą żółtego malucha, – która błędnie przekonana o tym, że trzy pozostałe maluchy znajdują się daleko z przodu, gna, czym prędzej, aby je dogonić, podczas gdy tak naprawdę znajdują się z tyłu. Nie udaję się nawiązać kontaktu, więc postanawiamy jechać w stronę miasta Nowosybirsk gdzie powinniśmy się wszyscy spotkać (a jeśli żółtemu coś się przytrafi spotkamy go na trasie). W mieście Górny Ałtajsk znajdujemy sklep motoryzacyjny gdzie ekipa białego malucha dopasowuje pierścienie tłokowe od Łady Żiguli (są nieznacznie większe, ale powinny spasować). Z racji, że roboty ze zmianą pierścieni jest naprawdę dużo i nie mamy stu procentowej gwarancji, że pierścienie od Łady się przyjmą, chłopaki z białego postanawiają wlec się powoli w stronę kraju dopóki sytuacja nie zmusi ich do naprawy silnika. Zaopatrują się w jednym z serwisów w 20 litrów przepalonego oleju na dolewki i umówieni z pozostała częścią Rajdu na spotkanie w okolicach Nowosybirska jadą swoim tempem. Przed Nowosybirskiem nie udało nam się zatrzymać, gdyż miasto zaczęło się wyjątkowo gwałtownie i niespodziewanie (na jednym znaku było napisane, że mamy jeszcze 40km, drugi znak po ok 5 minutach jazdy poinformował nas, że mamy już tylko 4km i zaraz za znakiem zaczął się Nowosybirsk). Postanawiamy wyjechać poza miasto by rozbić się w spokojnej okolicy. Rano pomarańczowy maluch nie chce odpalić. Żadne zbiegi nie pomagają, więc zapinamy linkę holowniczą i ciągniemy go w okolice najbliższej osady. Zatrzymujemy się na śniadanie i kawę w zajeździe dla tirów, tam też dojeżdża do nas biały maluch. Zmartwieni awarią pomarańczowego malucha, niechętnie obserwujemy zmieniającą się za oknem pogodę, która zwiastuje deszcz – ciężko naprawiać auto w takich warunkach. Dopijając powoli kawę, zauważamy ustawionego na poboczu tira z pustą lawetą do transportu samochodów. Okazuje się, że kierowca jedzie do Omska – tam gdzie my i na dodatek zgadza się zabrać popsutego malucha. Mógł nawet zabrać wszystkie 3, ale w szoferce było miejsce tylko dla jednego pasażera, więc na lawecie ląduje pomarańczowy maluch a w kabinie Rafał. Tuż za tirem podąża czerwony maluch, a biały jedzie powoli z tyłu. 700 kilometrów dalej, tuż przed Omskiem kierowca zjeżdża na postój, zrzuca z lawety malucha i po otrzymaniu w ramach podziękowania butelki mongolskiej wódeczki udaję się na nocleg. Dajemy znać chłopakom z białego malucha gdzie jesteśmy i idziemy spać do pobliskiej gościnicy. Dojeżdżają do nas w środku nocy i wbijają się do naszego tymczasowego lokum. Rano próbujemy ponownie odpalić pomarańczowego – udaje się, ale od tej pory aż do Polski odpalał będzie wyłącznie ciągnięty linką przez drugiego malucha – kluczykiem oraz na popych nie daje rady – podejrzewamy uszczelkę pod głowicą, ale podobnie jak w przypadku białego dochodzimy do wniosku, że dopóki jedzie o własnych siłach nie będziemy z tym nic robić.
W Omsku spotykamy się z Damianem i Janem, którzy rozgościli się u poznanej przez Internet Viery. Viera zgadza się przyjąć pod swój dach pozostałą część ekipy oraz pokazać nam miasto. Kolejnego dnia wstajemy skoro świt i kierując się znów na zachód zmierzamy w stronę Czelabińska. Biały maluch wyrusza tym razem pierwszy, a pozostałe w godzinę później za nim.
Od tej chwili trasa upływać będzie pod znakiem męczącej jazdy z małą ilością przerw. Białego maluszka spotykamy pod zajazdem za Kurganem, ok 600km za Omskiem gdzie chłopaki zatrzymały się na kawę. Chwilę porozmawialiśmy, po czym oni ruszyli dalej a my poszliśmy na kolację. Po ok. godzinnej przerwie wsiedliśmy do swoich aut i jadąc niemal non stop przejechaliśmy ponad 1000 kilometrów dziwiąc się, że chłopaki z białego musieli odzyskać tempo, bo nigdzie po drodze ich nie mijaliśmy. Pomiędzy miastami Tambow a Kursk dostajemy smsa, z którego dowiadujemy się, że biały maluch znajduję się wciąż w okolicach Ufy – czyli jakiś 1500km za nami! Dochodzimy do wniosku, że musieli gdzieś po drodze pobłądzić. Zastanawiając się, co robić próbujemy się z nimi skontaktować. Jesteśmy w lekkiej kropce, ponieważ mają albo wyłączone telefony albo są poza zasięgiem a nie umawialiśmy się z nimi, na które przejście graniczne jedziemy, i nie wiemy czy czekając w miejscu, w którym się znajdujemy do nas dotrą, ponieważ jeżeli wybiorą inną granicę to pojadą całkiem inną trasą. Po wielu próbach dochodzi wreszcie do kontaktu i dowiadujemy się, że biały maluszek dostał niezły wycisk pokonując Ural, a z powodu częstego wykręcania jednej świecy, która była cały czas zarzucana olejem i którą trzeba było często czyścić ukręcił się gwint w głowicy! Dla ratowania sytuacji chłopaki wkręcili świecę z dłuższym gwintem i jakoś jechali do przodu. Kolejne próby kontaktu znów nie przynosiły rezultatu - tym razem skończył im się kredyt na karcie. Doładowujemy im kartę przez Internet i w kolejnym smsie informujemy ich gdzie jesteśmy, pytamy czy dają radę, czy potrzebują jakiejś pomocy, wysyłki części zamiennych itp. Odpowiadają, że póki, co jadą z prędkością 40km/h, praktycznie nie gaszą auta i że spotkamy się w Polsce. Później kontakt znów się urywa.
W tym momencie dzięki pewnemu auto veteranowi, piewcy moralności, wielkiemu znawcy etyki i ortografii, człowiekowi, który bezbłędnie potrafi orzec, co dobre a co złe i który pomimo odległości paru tysięcy kilometrów i otrzymywania szczątkowych, niekompletnych informacji potrafił z niezwykła precyzją wskazać winnych całej sytuacji, osądzić ich i spowodować wśród rodzin uczestników wyprawy prawdziwą panikę, dochodzi do jednego z najmniej przyjemnych epizodów Rajdu! Panie A. więcej snu, mniej kawy i świeże powietrze na pewno nie zaszkodzą, a przed kolejnym bełkotem popełnionym na forum proszę się dobrze zastanowić nad potencjalnymi skutkami pańskich wynurzeń!!!

Skoro u drugiej ekipy wszystko zdaje się być pod kontrolą, a wszyscy znajdujemy się już w Europie – od tej chwili bezpieczny powrót do domu nie stanowi większego problemu, ponaglani sprawami czekającymi na nas w kraju postanawiamy jechać dalej. Z ekipą białego malucha spotykamy się w połowie Ukrainy, pomiędzy miastami Żytomierz i Równe – maluch jedzie, co prawda na lawecie, a chłopaki w szoferkach dwóch tirów, ale lepsze to niż jazda 40km/h w wymęczonym samochodzie. Zanim jednak doszło do spotkania miejsce miała seria zdarzeń, które na długo pozostaną w pamięci podróżników. Ok. 70 km za przejściem granicznym jeden samochód odłącza się od pozostałych, ponieważ jest szansa, że jadąca w nim Dorota zdąży na ważną rozmowę kwalifikacyjną na swoich studiach. Po wzruszających pożegnaniach jeden maluch mknie dalej, a dwa stają na poboczu gdyż podróżnicy są zmęczeni i postanawiają przespać się parę godzin. Nie mija dwadzieścia minut, gdy dostajemy smsa, że w maluchu, który się odłączył złamał się resor! Pomimo szczerej chęci ruszenia z odsieczą pozostajemy w miejscu, w którym się zatrzymaliśmy, ponieważ żaden z dwóch maluchów nie da rady odpalić. Postanawiamy poczekać do świtu. Gdy tylko się rozjaśniło zaglądamy pod klapę żółtego maluszka i po półgodzinnych zabiegach udaje nam się odpalić silnik. Potem pozostaje już tylko zapiąć linkę do pomarańczowego malucha, pociągnąć go jakieś 500 metrów, dwa trąbnięcia, stop, odczepiamy linkę i jedziemy dalej – rutyna, która towarzyszy nam już od 5 tys. kilometrów. Dojeżdżamy do stojącego na poboczu czerwonego malucha, okazuje się, że resor jest całkowicie uszkodzony – złamane wszystkie pióra. Sprawa wygląda nieciekawie zwłaszcza, że jest niedziela 7 rano. Nie przeszkadza to jednak znaleźć człowieka, który oferuje swoją pomoc. Sławek, tak na imię miał nasz mechanik, zaprasza nas do swojego małego warsztatu, gdzie za pomocą migomatu naprawia dwa pióra w resorze, a pozostałe dwa zakłada z UAZ’a - nawet pasują! Za pomoc nie chce żadnych pieniędzy, prosi jedynie żeby przywieźć mu malucha z Polski, którego od nas odkupi, ponieważ podoba mu się takie auto, a jeśli sam chciałby je przywieźć na Ukrainę musiałby zapłacić wysokie opłaty celne. Zostawiamy mu namiary na siebie i ruszamy dalej. Znów się oddzielamy, tym razem już bez pożegnań i ruszamy w stronę Polski – czerwony maluch jedzie szybciej, dwa pozostałe są troszkę z tyłu.
W pewnym momencie pomarańczowy maluch strasznie słabnie, jedzie maksymalnie 50km/h a lekkie wzniesienia powodują konieczność wrzucenia pierwszego biegu. Nie jest dobrze! Podejrzewamy uszczelkę pod głowicą. Zatrzymujemy się by zbadać sytuację – okazuje się, że spadła nakrętka mocująca przepustnicę w gaźniku i to był powód utraty mocy. Zakładamy nową nakrętkę i tym razem z pełną mocą ruszamy dalej. Po całonocnej jeździe zatrzymujemy się na krótki sen w odległości ok. 50km przed Kijowem. Po przebudzeniu ruszamy dalej, mijamy Kijów, Żytomierz i po lekkim wystrzale pod klapą żółtego malucha stajemy na poboczu. Maluch nagle osłabł, zgasł i już nie chciał zapalić. Po otwarciu klapki aparatu zapłonowego okazało się, że pomimo obracania rozrusznikiem wałeczek się nie kręci – uszkodzony rozrząd albo ślimak napędzający aparat. Żadnej z dwóch rzeczy nie mieliśmy ze sobą, więc postanawiamy, że spróbujemy się holować. I tak przez dwa dni nie gasząc auta – w końcu to żółty maluch służył zawsze do odpalania pomarańczowego, teraz ten drugi musi ciągnąć pierwszego - wleczemy się pomalutku w stronę Polski. Droga nie stanowi już żadnego problemu, powoli, ale do przodu docieramy w końcu do przejścia w miejscowości Krakowiec, ekipa czerwonego malucha przekroczyła już granicę w Medyce (po bagatela dziewięciu godzinach bezsensownego stania) a Biały maluch na lawecie udał się na przejście w Hrebennym.

W ten oto sposób zakończyła się dwumiesięczna przygoda ośmiu podróżników i czterech niezwykłych maszyn. Kila słów na temat refleksji i przeżyć z podróży, oraz podsumowanie techniczne i statystyczne znajdą Państwo w kolejnym artykule, który ukaże się niebawem.

Tekst RL

środa, 1 października 2008

Gdzie UAZ nie może, tam malucha poślą...

Ekipa Rajdu Lajkonika wszystkimi czterema maluszkami dotarła ponownie do Nowosybirska. Urwany zderzak, złamane dwa resory, rozpruty wahacz, wybite amortyzatory, zapchane gaźniki, upalony pierścień olejowy, dziury w podłogach, niedomykające się drzwi, kwadratowe felgi, mnóstwo podziurawionych dętek, opon i wiele innych atrakcji to efekt jedenastodniowej przeprawy przez stepy, góry, tereny pustynne w sumie ponad dwóch tysięcy kilometrów przygody na Mongolskich bezdrożach.


Ułan Bator opuściliśmy 7 września kierując się na południowy zachód w stronę Karakorum - dawnej stolicy imperium Czyngis Chana. Asfalt skończył się po ok. 100 km i droga przerodziła się w szeroki step. Chwilę przed zachodem słońca spotykamy zapoznaną w UB ekipę żaglowozów, która swoim GAZem pokonywała drogę w przeciwną stronę. Rozbiliśmy wspólny obóz a rano każda ekipa pojechała w swoją stronę. Poranek przywitał nas mocnym wiatrem i delikatnym deszczem, który zamienił naszą drogę w błotnistą maź - delikatny drifting przynosi nam sporo radości. Reszta dnia upłynęła pod znakiem piasku, kurzu, pyłu i kiepskiej drogi z którą maluchy radziły sobie raz lepiej raz gorzej - delikatny przedsmak tego co spotkać nas miało w ciągu kolejnych dni. Po noclegu na stepie kolejnego dnia docieramy do Karakorum. Najpierw szukamy szpitala, ponieważ palec Marcina po uderzeniu młotkiem kilka dni wcześniej, zaczął przybierać coraz dziwniejsze barwy a pod paznokciem uzbierało się sporo substancji, która zdawała się zaczynać żyć własnym życiem. Za jedyne 20 tys., tugrików (ok. 40pln) mongolscy medycy naprawili palec, przepisali antybiotyk, który miał zapobiec zakażeniu i życzyli nam szerokiej drogi. Kolejną sprawą było przeklepanie resoru w pomarańczowym maluchu, który poległ w konfrontacji ze stepowymi wybojami. Znajdujemy zakład, który stanowił swojego rodzaju połączenie złomu, warsztatu i wylęgarni talentów. Dwóch Mongołów szybko i sprawnie demontuje resor, następnie na bloku silnika od UAZa za pomocą własnoręcznie wykonanego dziesięciokilogramowego młota, kilkoma zdecydowanymi uderzeniami nadają resorowi pożądany kształt. Pobierają skromną opłatę w wysokości 20 tys. tugrików, częstują nas dodatkowo całkiem smaczną zupką i zadowoleni ruszamy by w końcu zwiedzić legendarne miasto. Zaczynamy od klasztoru Erdene Dzu - głównego ośrodka religijnego Mongolii. Orientalna architektura i powiew historii związanej z monastyrem robią niemałe wrażenie. Poza klasztorem z dawnego Karakorum nie zostało zbyt wiele. Obecnie jest to zwyczajna prowincjonalna mieścina z brzydkimi budynkami, szutrowymi ulicami - generalnie nic ciekawego. W okolicy działa ekipa niemieckich archeologów, którzy próbują wydobyć z piachu pozostałości po dawnej stolicy imperium. Wałęsając się po miasteczku spotykamy dwie dziewczyny studiujące w Karakorum, które zapraszają nas do swojego „akademika” na nocleg. Łamaną angielszczyzną z wielkim trudem rozmawiamy do późna, wymieniając poglądy na temat życia żaka w Mongolii i Polsce. Po zakończonej debacie układamy się do snu by rano wyruszyć w kierunku północno zachodnim, który towarzyszył nam będzie przez najbliższy tydzień. Kolejny dzień to znów kiepskie drogi, a w zasadzie bezdroża, których trud i znój mozolnego pokonywania kilometr za kilometrem rekompensowały nam wspaniałe widoki. Zielone wzgórza, skały, rzeki, jeziora, stada jaków, koni, wielbłądów... wszystko to z za zakurzonych szyb malucha dostarczało podróżnym nie lada satysfakcji.
Znów nocleg na stepie, pod rozgwieżdżonym niebem. Z rana przy naszym obozowisku pojawia się Mongoł na koniu, który z zaciekawieniem przygląda się naszej porannej rutynie. Zapraszamy go do naszego ogniska, częstujemy kawą, herbatą, piwem, czterdziesto procentowym Czyngisem i kanapką z nutellą. W ramach rewanżu Mongoł zaprasza nas do swojej jurty oddalonej od obozowiska o ok. 2 km, gdzie częstuje nas ajrakiem, kwaśnym serkiem z kobylego mleka i słodką kaszką, oczywiście z obfitym dodatkiem tłuszczu. Niestety okazało się, że nie był to wcale bezinteresowny gest wobec gości stepu, gdyż przy pożegnaniu nasz gospodarz bardzo natarczywie domagał się byśmy mu coś dali. Z racji, że nie mieliśmy już wódki, której domagał się najbardziej, dosłownie wyrwał nam z rąk jedno piwo zapakowane w pamiątkowe etui zakupione w Ułan Bator. Przykre doświadczenie.

13 wrzesień okazał się pechowym dniem w historii przeprawy przez Mongolie. Tego dnia złapaliśmy 7 gum! Najpierw zamiana na rezerwowe, a gdy już się skończyły w ruch poszły łyżki, młoty, łatki. Spore opóźnienie. Pod koniec dnia jeden maluszek z powodu kiepskiego paliwa odmawia posłuszeństwa. Rano wymiana filtra paliwa - w którym znajdowała się mieszanka benzyny, wody i piasku - i dolewka spirytusu do baku. Zabiegi okazały się skuteczne, maluszek odpalił - tyle, że na popych, bo zepsuł się rozrusznik. Popołudniem docieramy do Har Termes - w luźnym tłumaczeniu gorące źródła. Żadnych ciepłych źródeł tam nie znaleźliśmy, ale za to udało nam się podreperować samochody na placu przed znajdującym się tam ośrodkiem wypoczynkowym. Po wyjęciu rozrusznika z pomarańczowego maluszka i wytrzepaniu z niego ok. 200 gram piasku mechanizm na nowo zaczął działać! Oprócz tego wyczyszczony został gaźnik w białym fiaciku, w którym również znajdowało się sporo pyłu i dokręcone zostały śruby mocujące zawieszenie i skrzynie biegów we wszystkich 4 samochodach. Pod wieczór spotykamy jadącą w drugą stronę ekipę składającą się ze Szkota, dwójki Kanadyjczyków, kilku Słowaków, Czechów i Mongołów. Wymieniamy wrażenia z podróży przez Mongolie na schodkach przed ośrodkiem, po czym udajemy się na nocleg do opuszczonej chatki nad brzegiem jeziora.
Rano pobudka, śniadanko i wyruszamy w stronę miasteczka Ulaangom. Znów ponad 100km przez szutrowo - piaskowe bezdroża.. Do miasta docieramy późnym popołudniem i znów spotyka nas niemiła niespodzianka ze strony Mongołów. Na wjeździe do miasta stoi budka ze szlabanem, przy której pobierane są opłaty za wjazd do miasta - nic nowego gdyż płaciliśmy już kilkakrotnie, zawsze tak jak na bilecie 500 tugrików (ok. 1zl). Tym razem chcą od nas po 10 tys. tugrików i nie chcą pokazać biletu. Mocno zirytowani, wrzucamy im przez okienko 4 tys. - tyle ile się należy, Damian wyrywa od kasjera 4 bilety i wszystkimi maluchami stajemy w poprzek szlabanu, uniemożliwiając przejazd w obie strony i głośno trąbiąc czekamy aż podniosą szlaban. Po 5 minutach naciągacze odpuścili i otworzyli nam przejazd. W miasteczku parkujemy przed mini marketem, żeby uzupełnić zapasy na dalszą podróż. Na parkingu znów spotykamy reporterów mongolskiej telewizji, którzy zaciekawieni niecodziennym zjawiskiem przeprowadzają z nami wywiad. Pod wieczór ruszamy w stronę oddalonej o ok. 200 km od miasteczka granicy z Rosją i zadowoleni z od dawna niewidzianego asfaltu mkniemy przez noc, by jak najprędzej dotrzeć do celu. Po ok. 100 km naszym oczom ukazuje się dziwny widok - granica. Dziwny, ponieważ o 100 km za wcześnie. Okazało się, że poniesieni euforią jazdy po równej drodze nie zwracaliśmy uwagi na jej kierunek i dojechaliśmy pod zupełnie inne przejście dostępne wyłącznie dla Mongołów i Rosjan. Tędy nie przejdziemy, więc z powrotem 100 km do miejsca, w którym zaczęliśmy. Przygoda z myleniem drogi dopiero się rozpoczęła. Kolejnego dnia, po mocnej konfrontacji mapy z kompasem i GPS'em obieramy właściwy kierunek. Przynajmniej tak nam się z początku wydaje. Droga szutrowa, szeroka, ostro pnąca się w górę. Maluchy mozolnie pokonują kilometr za kilometrem po stromym podjeździe. Dojeżdżamy do przełęczy na wysokości 2200m i tu do wyboru mamy kilka opcji, żadnych drogowskazów, żadnych ludzi. Znów mapa, kompas i wybieramy kierunek, który wydaje nam się właściwy. Od tego momentu zaczęły się dwa dni, które chyba najbardziej zapadną w pamięci każdemu z uczestników wyprawy. Była to bardzo ciężka próba dla samochodów i ludzi. Po kilkudziesięciu minutach jazdy po w miarę równym stepie droga zmieniła się w coś, co przypominało ścieżki wydeptane przez kozice w Tatrach, z tą różnicą, że gdzieniegdzie widać było ślady kół UAZa lub innych terenówek. Zawrócić nie mogliśmy, gdyż byliśmy przekonani, że jest to właściwa trasa - przecież wszyscy mówili, że będzie ciężko - a poza tym, zawrócenie wiązałoby się z koniecznością powrotu do Ułan Bator i granicy, którą przyjechaliśmy, a na to nie było ani czasu ani pieniędzy. Tak, więc do przodu! Pokonanie 400 metrów najcięższego odcinka, o nachyleniu co najmniej 30 stopni, slalomem pomiędzy kamieniami o wysokości dochodzącej do 40cm zajęło nam ok. 4 godziny. Kiedy przyszedł moment, w którym zaczęło brakować jedynki doszliśmy do wniosku, że czas podjąć odpowiednie kroki. Z samochodów powyjmowaliśmy najcięższe rzeczy, zdemontowaliśmy filtry powietrza, do paliwa dodaliśmy dodatek oktanowy - każde nawet pół konia więcej było na wagę złota. Co chwilę trzeba było dawać odpocząć maluszkom, ponieważ czuć było swąd przypalonego sprzęgła. W miejscach gdzie ścieżka robiła się nieco szersza pokonywaliśmy wzniesienie skosami. W połowie podjazdu, gdy auta zdawały się mówić stanowcze dość, każdy z nas zaczynał się zastanawiać, w którą stronę zepchać swojego malucha i jak wracać do domu, które rzeczy zabrać, które zostawić. Radości z postawienia czterech kół na szczycie nie da się opisać - byliśmy jak dzieci, które dostały najnowsze zabawki. Po krótkiej chwili podjechała w naszą stronę terenowa Toyota. Kierowca - mówiący po rosyjsku, sympatyczny Mongoł - pokazał nam na mapie gdzie się znajdujemy. Okazało się, że zamiast jechać głównym traktem wiodącym przez ałtajskie przełęcze my pojechaliśmy na skróty wprost przez skalną grań biegnącą nieopodal szczytu o wysokości niemalże 3000mnpm. Popatrzyli z niedowierzaniem na nas, na nasze maszyny i zgodzili się poprowadzić nas na dół, do najbliższej osady, do której również się udawali. Tym razem droga była o tyle lepsza, że prowadziła w dół. Co do jakości - żadnych zmian. Na miejsce dojechaliśmy po zmroku i po krótkiej rozmowie z naszymi mongolskimi przewodnikami rozbiliśmy obóz - jak się rano okazało, w wyschniętym korycie rzecznym. Po szybkiej pobudce, szybkim zwinięciu namiotów, szybko ruszyliśmy w trasę. Słowo "szybko" nabrało w tym dniu wyjątkowego znaczenia, ponieważ był 18 wrzesień - dzień, w którym wygasała ważność naszych mongolskich wiz. Jesteśmy w czarnej dziurze - żadnej cywilizacji, benzyna powoli się kończy, tugriki już dawno się skończyły, tymczasem do pokonania wciąż około 200 km po górzystym terenie pozbawionym dróg w naszym rozumieniu tego słowa. Ekipa jednak nie traci ducha i jedziemy dalej. Podczas pokonywania jednego z licznych w tym dniu wzniesień w białym maluchu następuje mała awaria - zacina się linka gazu - więc zatrzymujemy się by usunąć usterkę, wyciągamy przy okazji ostatnie, jakie nam zostały produkty spożywcze w postaci puszki szprotek, słoika miodu, puszki fasolki i słoika z sałatką ogórkową. Podczas sprzątania po jedzeniu zużywamy ostatni litr wody. Teraz czujemy się naprawdę wolni!
Odpalamy fury i jedziemy dalej, pełni nadziei, że los pozwoli nam dotrzeć na czas na przejście graniczne. Po kilkunastu kilometrach żmudnej jazdy po kamienistym stepie, dostrzegamy pracujących na ciężkim sprzęcie Mongołów, którzy za pomocą spycharko-koparki ładowali węgiel na ciężarówki. Zagadujemy ich o benzynę i po chwili z dwustu litrowej beczki chłopaki spuszczają nam niskooktanową ciecz za ostatnie z ostatnich tugrików jakie posiadaliśmy - od tej chwili nie mamy przy sobie już złamanego mongolskiego grosza. Jak mawiają "pieniądze to nie wszystko", więc z nową dawką optymizmu ruszamy naprzód. Droga, a raczej ścieżka prowadzi nas tym razem pod skaliste wzniesienia otaczające jezioro. Nie wiemy co robić, ponieważ do celu prowadzi kierunek północno wschodni, a my wciąż przemieszczamy się na południowy zachód gdyż górska grań po naszej prawej uniemożliwia zmianę marszruty. Jedziemy już jakiś czas, z myślą że lada chwila trzeba będzie zawracać i szukać innej drogi, co wiązałoby się z utratą paliwa i nie dotarciem na czas na granicę. Z racji że "jadący maluchem przez Mongolię" zawsze ma szczęście zauważamy w oddali osadę! Wysyłamy jednego malucha na zwiad, okazuje się, że jest to obóz Chińczyków wykonujących w tym rejonie odwierty geologiczne. Tłumaczymy im o co chodzi i po chwili jeden z nich odpala swojego busa by pokazać nam drogę, która doprowadzi nas do celu. "Droga" to oczywiście znów eufemizm na to, po czym przyszło nam jechać. Tym razem ku przełęczy pomiędzy dwoma skalistymi szczytami wspinaliśmy się po trawiasto kamienistej powierzchni upstrzonej wysokimi kępami stepowej trawy. W odróżnieniu od poprzedniej autostrady górskiej, tu nie było śladów UAZa ani innych samochodów, ale też kąt nachylenia nie był tak wielki, więc do przełęczy dotarliśmy w miarę szybko - kilometr w zaledwie godzinę to spory sukces! Od przełęczy droga prowadziła prosto w dół w stronę kolejnej osady, do której mieliśmy się dostać. Dojechaliśmy do niej na oparach, więc od razu rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania stacji benzynowej, na której chcieliby przyjąć dolary albo ruble. Ku naszemu zdziwieniu okazało się, że jest tu taka stacja! Po całkiem zadowalającym kursie, za pomocą ręcznie nakręcanej korby zalaliśmy maluszki i wyruszyliśmy - tym razem już ze stu procentową pewnością gdzie jechać - w stronę granicy. Dojeżdżamy powoli do ostatniej przed granicą miejscowości, zaznaczonej na mapie największą w rejonie kropką. Zadowoleni, że w końcu uda nam się znaleźć jakiś bankomat, zasięg telefonu może nawet internet, wjeżdżamy do mieściny z niemałym zdziwieniem i rozczarowaniem. Domy, a raczej to, co z nich zostało przypomina krajobraz po ostrym bombardowaniu. Zawalone dachy, pokruszone ściany, walające się cegły, gruz... Jedziemy przez to pobojowisko kilkaset metrów, gdy naszym oczom ukazuje się coś, co już bardziej przypomina osadę ludzką, lecz w żaden sposób nie odzwierciedla naszych wyobrażeń na temat tego miejsca. Po prostu kilkadziesiąt budynków, stacja benzynowa, pewnie jakiś sklep - nic więcej. Wjeżdżamy z powrotem na główną drogę prowadzącą do granicy by po kilku minutach mocno się zdziwić. W poprzek drogi stoi potężne ogrodzenie, które przecinając drogę biegnie z ukosa w kierunku wschodnim aż po horyzont! Wracamy pewni, że pomyliliśmy drogę, lecz po chwili okazuje się, że w kierunku zachodnim rozciąga się dokładnie taki sam płot. Zbici z tropu kompletnie nie wiemy, co jest grane. Ponad miesiąc odcięci od świata i wszelkich informacji zastanawiamy się czy przypadkiem nie wybuchła tu jakaś wojna... Z pomocą przychodzi dopiero pewien Mongoł, który przyjechał autem z kierunku, w który my się wybieramy. Pokazuje nam, że daleko w stepie kończy się płot i można wjechać na drogę. Jest już ciemno, a step nie wygląda zbyt przyjaźnie dla naszych wymęczonych maluszków, pomimo to decydujemy się jechać ponaglani przede wszystkim wygasającą wizą. Na granicę dojeżdżamy ok. 22 i jest już niestety zamknięta. No nic, o naszą wizą będziemy się martwić rano, tymczasem znajdujemy nocleg u Kazachskiej rodziny mieszkającej w przygranicznej osadzie i kładziemy się do snu.
Na granicę wjeżdżamy ok. 11. Z wizami ku naszej uciesze nie ma żadnych problemów, nikt nawet nie zwrócił na to uwagi. Problem natomiast pojawił się z porożem kozła należącym do Marcina, które dostał od byłego ministra leśnictwa Mongolii za naprawę malucha należącego do jego córki. Niestety, pomimo listu od ministra, nie pozwolono nam przewieźć rogów i musiały zostać na granicy. O jednego suwenira mniej. Po rosyjskiej stronie spędzamy resztę dnia. Nasz przyjazd rozpoczyna się od półtora godzinnej przerwy obiadowej, która właśnie się rozpoczęła. Później celnicy nie robią nam żadnych problemów, atmosfera miła, lecz w labiryncie pokoików, po których musieliśmy się błądzić by gromadzić kolejne pieczątki na kolejnych świstkach, by potem wracać do pokoików, w których już byliśmy i pokazać, że mamy pieczątkę z następnego pokoiku, co pozwoliło na otrzymanie drugiej pieczątki z tego samego pokoiku... jednym słowem mętlik! Chodzenie od przysłowiowego Annasza do Kajfasza i przeciskanie się przez cały autobus Kazachów, którzy przechodzili ten sam niezwykle ważny i skomplikowany proces zajmuje nam ponad 4 godziny. Około godziny 17 ostatni stempel wbity - możemy jechać!

Dalsze przygody załogi Rajdu Lajkonika z przeprawy przez Republikę Ałtaju i inne rejony Federacji Rosyjskiej śledzić będą Państwo mogli w kolejnej relacji, która ukaże się już niebawem.


Tekst RL
Korekta DP;)

środa, 3 września 2008

Dzicz!

Z dumą meldujemy że 4 maluszki na wielickich blachach zostały właśnie zaparkowane przed jurtą na łące pośród mongolskich wzgórz. Na licznikach 9000 przejechanych kilometrów, ekipa jak i samochody trzymają się dobrze!

Okolice Bajkału opuściliśmy w piątek 29.08 kierując się w stronę rosyjskiego miasta Ułan Ude. Dzień na trasie rozpoczął się od pożaru w pomarańczowym maluchu! Po ok. półtoragodzinnej jeździe z kratek ogrzewania buchnął czarny dym i czuć było swąd spalenizny. Po otwarciu pokrywy bagażnika oczom podróżnych ukazały się tańczące obok akumulatora płomyki. Okazało się że wieziona na zapas linka sprzęgła zwarła plus akumulatora z masą i z powodu iskrzenia zapaliła się gumowa wykładzina bagażnika! W ten sposób rozpoczął się nasz „czarny piątek”. Później było już tylko gorzej. Pod koniec dnia, ok. 70 km przed granicą zajechaliśmy na stację benzynową uzupełnić zapas paliwa. 15 minut później pomarańczowy maluch odczuł drastyczny spadek mocy, jechał coraz wolniej, po czym zgasnął a spod pokrywy zaworów unosił się czarny dym. Zmartwieni że pewnie stało się coś złego czekaliśmy na poboczu aż silnik ostygnie. Pierwszym pomysłem było zmienienie filtra paliwa. I słusznie – okazało się że jest w nim sporo wody. W pozostałych trzech samochodach zresztą też! Wszystkie filtry zmienione, pomarańczowy maluszek zaczął jako tako jeździć więc zadecydowaliśmy że gnamy dalej. Wszystkie maluszki jadą strasznie wolno, kiepskie paliwo więc nie ma mocy. Nie minęło pół godziny i znów stajemy. Czerwony maluszek zaczął wydawać dziwne odgłosy. Okazało się że korek wlewu oleju zaginął w akcji. Zakładamy nowy, sprawdzamy stan oleju i ruszamy. Znów nie mija pół godziny i odwiedzamy pobocze. Z klapy silnika czerwonego maluszka unoszą się kłęby dymu, w środku strasznie śmierdzi. Tym razem okazało się że po niedawnym sprawdzaniu oleju bagnet nie został umieszczony w swoim miejscu i silniczek wyrzucił sporo oleju wprost na tłumik. Zatykamy bagnet i jedziemy dalej. Jest głęboka noc, ciemno, zimno, kiepska nawierzchnia. Na granicę dojeżdżamy ok. 24, przejście otwierają dopiero o 9 rano więc śpiąc w autach czekamy na poranną zmianę warty.
Strona rosyjska mija wyjątkowo gładko i szybko, po mongolskiej stronie zaczynają się schody. Nie rozumiemy języka, nie wiemy co do nas mówią i czego chcą. Okazuje się, że pomimo bariery językowej świetnie się dogadujemy, wszyscy są uśmiechnięci i okazują nam sporo życzliwości. Urzędnicy prowadząc nas od okienka do okienka na migi wyjaśniają nam co potrzeba załatwić, jakie pieczątki i na jakich świstkach zgromadzić. Z racji że pieczątek i świstków niezbędnych do przekroczenia granicy jest sporo na przejściu spędzamy prawie pół dnia.
Ok. godziny 14 wszystko mamy załatwione i nasze maluszki mogą wreszcie stanąć na mongolskiej ziemi.

Jadąc do Ułan Bator podziwiamy cudowne widoki. Zielone połacie łąk, pastwisk, wzgórz, pasące się stada krów, jaków, koni – sprawdza się mongolskie przysłowie „żołądek nasycisz, oczu nigdy”.
Ok. godziny 20 dojeżdżamy do stolicy Mongolii gdzie spotykamy się z naszą przyjaciółką Urtą, która będzie nam towarzyszyć w zwiedzaniu miasta i okolic.

Po noclegu w hotelu dzielimy się na dwie grupy, jedna zajmuje się naprawą aut a druga zakupem niezbędnych akcesoriów takich jak kanister czy łyżka do opon. Zakupy się udają, naprawa niestety nie do końca. Auta co prawda jeżdżą, ale kiepskie paliwo im poważnie zaszkodziło, są strasznie słabe, wszelkie regulacje nie przynoszą pożądanych rezultatów. Stwierdzamy, że z tym można jeździć, a jeśli okaże się to bardzo uciążliwe to zajmiemy się tym później. Po pracowitym dniu przychodzi pora na relaks przy kufelku lokalnego piwa produkowanego przez posiadającego Pub w Ułan Bator Niemca.

Następnego dnia przychodzi pora na zwiedzanie miasta. Razem z Urtą i jej rodzicami jedziemy na kopiec braterstwa Mongolii i ZSRR z którego roztacza się widok na całe Ułan Bator. Na kopcu stoi pomnik, który za pomocą kolorowych mozaik pokazuje liczne sceny z wspólnych dokonań obydwu narodów. Poniżej kopca znajduje się pomnik Buddy i pałac ostatniego króla Mongolii. Po zejściu z kopca udajemy się na plac Suhe Bator gdzie czeka na nas umówiona przez naszych przewodników mongolska telewizja! Zainteresował ich fakt przyjazdu do Ułan Bator czterech maluchów i poprosili o wywiad. Pani reporter wypytała nas o nasze pojazdy, o dotychczasowy przebieg wyprawy, o cel, o sponsorów, o to skąd wziął się pomysł itd. Wywiad wyemitowany został w narodowej telewizji tego samego dnia J

Po wywiadzie przyszła kolej na muzeum historii naturalnej. Na trzech piętrach rozmieszczone liczne eksponaty wśród których znaleźć można szkielety dinozaurów, wypchane zwierzęta występujące na terenie kraju, owady, ptaki i inne ciekawostki.

Następnie rodzice Urty zaprosili nas do tradycyjnej mongolskiej restauracji na pyszny obiad. Kelner podał dla każdego płonący tygielek na którym ustawiony był garnuszek z gotującym się wywarem. Następnie cały stół zastawiony został półmiskami z plastrami baraniny, makaronem, orientalnymi warzywami, grzybami, morskimi wodorostami, makaronem i dziesiątkami innych rzeczy których nie potrafimy nazwać. Według własnego uznania każdy z nas za pomocą pałeczek wrzucał po trochę do garnuszka by po krótkiej chwili za pomocą tych samych pałeczek wyjadać ugotowane składniki.

R.L.

czwartek, 28 sierpnia 2008

Bajkalskie Opowieści

28.08.2008 załoga Rajdu Lajkonika dotarła nad Bajkał! Na licznikach mamy już 8tys przejechanych kilometrów i w co tak wielu powątpiewało - wszystkie 16 kół dalej się kręci!!!

22.08 pojawił się pierwszy mróz na Syberii. Noc była wyjątkowo zimna, ale dobrze przygotowana załoga zniosła ją całkiem nieźle. Rano otrzepaliśmy szron z namiotów i grzejąc ręce przy silniku złożyliśmy obóz, poczym ruszyliśmy w trasę. Minęliśmy po drodze miasta Krasnojarsk i Kańsk za którymi rozbiliśmy obóz. Do Irkucka pozostało nam jedynie 800km z tym że za Kańskiem skończył się asfalt! Droga zamieniła się w istny koszmar. Miliony dziur, kolein, tony błota, szutru, pyłu, kurzu i gdzie niegdzie strzępy asfaltu. Średnia prędkość spadła do 20km/h i liczący ok. 400km odcinek pokonywaliśmy niemal 2 dni – droga krajowa M53 jedyna jaką można dotrzeć do Irkucka! Z drugiej strony mijały nas setki aut z kierownicą po prawej stronie. Tak jak my z Niemiec, tak Rosjanie z Japonii masowo importują auta używane w wyjątkowo atrakcyjnych cenach. Zainteresowaliśmy się tymi autami ponieważ każdy jeden był albo grubo oklejony taśmą klejącą i folią albo miał na sobie kilkucentymetrową warstwę szpachli – jak się okazało po rozmowie z jednym „sprowadzaczem” zabiegi te mają na celu ochronę karoserii przed feralnym odcinkiem drogi.

Jedziemy dalej…
Żeby było ciekawiej zatrzymuje nas milicja! A dokładnie zatrzymany został jadący jako ostatni żółty maluch Damiana i Jana. Milicjantowi nie spodobało się że z wychylonej przez boczną szybę kamery Damian filmował rosyjskie krajobrazy. Ale po krótkiej rozmowie wyjaśniającej i oględzinach pojazdu, milicjant postanawia się przejechać cudem techniki jakim jest maluch i zadowolony po kilu rundkach wokół posterunku życzy nam szerokiej drogi.
Na wyżej wspomnianym, ciężkim odcinku drogi krajowej M-53 nie obyło się bez przygód, z pod koła jadącego z naprzeciwka z niemałą prędkością Kamasza wyskoczył kamień wprost na szybę żółtego maluszka. Oprócz sporego huku epizod zakończył się delikatną „pajęczynką” tuż przed oczami kierowcy.

W którymś momencie z powrotem zaczął się asfalt, odetchnęliśmy z ulgą i przyspieszając ruszyliśmy dalej by 26.08 dotrzeć wreszcie do Irkucka. Noc spędziliśmy u Spike’a, poznanego wcześniej przez Internet nauczyciela języka angielskiego, który zgodził się nas przenocować w swoim mieszkaniu. W małym mieszkanku oprócz nas przebywała siostra Spike’a - Natasza, cztery pozbawione sierści koty rasy Sfinks – prawdziwe paskudztwa, oraz buldog francuski, który za każdym razem gdy ktoś zbliżył się do jego miski znajdującej się tuż obok drzwi wejściowych, z furią przystępował do ataku i gryzł po stopach – szczęśliwy kto miał buty! Kolejnego dnia, z porannego letargu wybudziło nas dziwne drżenie. Podłoga w mieszkaniu zaczęła się trząść – z początku myśleliśmy że to od wirującej pralki która prała nasze ubrania, ale w momencie w którym zaczęły się trząść również ściany zaczęliśmy uciekać z budynku. Okazało się że przeżyliśmy właśnie silne trzęsienie ziemi. Epicentrum było nad Bajkałem, z rozmów z ludźmi dowiedzieliśmy się że trzęsienie miało silę 9 stopni w skali Richtera a w Irkucku ok. 6 stopni. Na szczęście trwało bardzo krótko i nie zdążyło wyrządzić zbyt wielu szkód, przynajmniej w okolicach Irkucka.

Od wstrząsów popsuł się pomarańczowy maluszek J Gdy zbieraliśmy się do opuszczania miasta nie chciał odpalić i musieliśmy delikatnie przyspieszyć zapłon. Z racji że nieszczęścia zawsze chodzą parami, to w chwile po wyruszeniu zaczęło się dymić spod tylnej klapy. Okazało się że spod uszczelki pokrywy zaworów zaczął wyciekać olej, który po kontakcie z kolektorem i rurą wydechową powodował ciemne obłoki dymu. Zmieniamy uszczelkę i maluch jak nowy może jechać dalej.

Kolejną noc i cały następny dzień spędzamy nad Bajkałem, który swoimi rozmiarami przypomina bardziej morze niż jezioro, i oddając się tak długo wyczekanemu relaksowi kontemplujemy piękno bajkalskiej przyrody.

Od ostatniej kąpieli co po niektórych członków załogi w Wołgogradzie minęło już trochę czasu więc pomimo tego że woda w jeziorze ma temperaturę zaledwie 5 stopni postanawiamy się nieco odświeżyć by mongolscy celnicy w obawie przed ryzykiem skażenia nie zabronili nam wjechać do ich pięknego kraju

Kolejna relacja zostanie wysłana z Ułan Bator J

Do usłyszenia!

Tekst RL

środa, 27 sierpnia 2008

Maluchy na Syberii

SGBW z dumą donosi że Rajd Lajkonika znajduje się już za Nowosybirskiem.

Syberia przywitała nas zmianą krajobrazu i klimatu. Jest chłodno. Temperatura w dzień nie przekracza 15 stopni, noce są zimne. Grzane nad ogniskiem piwo z miodem i ciepły śpiwór pozwalają jednak przetrwać.
Przed Uralem, podczas pokonywania stepu często zdarzały się długie odcinki drzew – dwóch, trzech rzędów – z reguły brzozy, posadzonych po obu stronach jezdni, pewnie po to aby ciekawskie oko przemierzającego tą trasę podróżnego nie mogło ujrzeć zbyt wiele. Teraz jedziemy wzdłuż prawdziwych lasów rozciągających się na olbrzymich połaciach. Ukształtowanie terenu nie zmieniło się, wciąż jest płasko i równinnie, zmieniła się jedynie roślinność. Zielone trawy, łąki, pastwiska, jeziorka, rzeki, lasy i liczne wioski skupione wokół dawnych kołchozów i sowchozów. W jednej z takich wiosek zatrzymaliśmy się na chwile żeby kupić i zjeść śniadanie. Przed największym we wsi budynkiem znajdowały się stolik z blatem z postrzępionej dykty i rozchwierutane ławeczki. Idealne miejsce na piknik. Budynek okazał się być tutejszym domem kultury gdzie trwały właśnie przygotowania do wesela. Ofiarowaliśmy młodej parze sól z Wieliczki i ruszyliśmy dalej.

20.08 znów cały dzień spędzamy przy autach. Znajdujemy przydrożny najazd za 50 rubli i korzystamy do woli. W czerwonym maluchu pojawiły się dziwne odgłosy podczas jazdy. Okazało się że blacha osłaniająca silnik tarła o element podwozia, oprócz tego lekko zaczynają stukać zawory. Blachę podgięliśmy a zawory póki co zostawiamy. W białym samochodzie Czusa i Marcina wysiadł synchronizator 3 biegu – niestety nic z tym się nie da zrobić, bieg trzeba wrzucać z uwagą. Pojawił się również luz na łożysku w przednim kole, który został skasowany. W żółtym maluchu Damiana i Jana trzeba było wyregulować sprzęgło i naprawić rozrusznik ponieważ załączał się samoczynnie podczas jazdy. W pomarańczowym wszystko w porządku.

Podczas naprawiania auta zaczepił nas jeden Rosjanin – kierowca karetki. Służbę wojskową odbywał w jednostce w Polsce w latach 70 i pytał jak nam się teraz żyje, czy dalej jest taka straszna bieda. On pamięta jak w Polsce niczego nie było, jak ludziom strasznie źle się żyło i że przetrwaliśmy ciężkie czasy jedynie dzięki pomocy jaką świadczył nam Związek Radziecki. Pamięta jak oni (ZSRR) zaopatrywali nasze sklepy, jak dostarczali nam niezbędne do życia produkty, świadczyli nam pomoc materialną i ogólnie jak wiele Rosji my Polacy zawdzięczamy. Najbardziej przerażające jest to że facet święcie wierzy w to co mówi i aż nie che się myśleć ile jego rodaków ma podobny pogląd na wydarzenia ostatnich 100 lat. Ale nie ma co się dziwić skoro nasz dawny okupant pewnie od najmłodszych lat karmiony był propagandową papką w stylu „kołyszą się łany zboża, wokół jest pełno zieleni, niczego tego byś nie miał gdyby nie towarzysz Lenin”.

Kierując się dalej na wschód, notujemy, obserwujemy i fotografujemy wszystko co inne, dziwne i niecodzienne by już wkrótce zaoferować Państwu kolejna dawkę informacji o przebiegu naszego rajdu.

Do usłyszenia.

Tekst RL

wtorek, 19 sierpnia 2008

Wczoraj Eurpa dziś Azja

Wczoraj Eurpa dziś Azja

Załoga Rajdu Lajkonika przemierzyła już 4500km.

16.08 w sobotę z samego rana wyruszyliśmy w kierunku miasta Ufa. Po krótkim czasie jazdy zatrzymuje nas milicja. Jak się okazuje, jest to jakaś komórka kontroli drogowej. W niewinnie wyglądających czterech maluchach i przy jeszcze bardziej niewinnie wyglądających ośmiu podróżnikach funkcjonariusze przystępują do poszukiwania narkotyków! Z początku zapytali: „marihuana? Haszysz? LSD?”, odpowiedzieliśmy „nie, nie, nie trzeba, papieros wystarczy.” Chwile pożartowaliśmy i zaczęła się prawdziwa kontrola. Milicjanci kazali nam opróżnić kieszenie, porozglądali się po zakamarkach maluszków, wypytali o wszystko szczegółowo, cała akcja przebiegała w sympatycznej atmosferze bez żadnych problemów. Na koniec kontroli policmajster wskazał na Jana i kazał mu iść za sobą do budki. Trochę nas to zmartwiło, od razu pomyśleliśmy że niezwykle przedsiębiorczy funkcjonariusze rosyjskiej służby drogowej znów wymyślą sobie jakiś niebanalny pretekst żeby dostać parę dolarów. Jakież było nasze zdziwienie gdy Jano po krótkiej chwili wrócił uśmiechnięty z otrzymanym od milicjantów, polskim „żurnalem[1]” pod pachą. Rozradowani jedziemy dalej.

Mijamy Ufę i lecimy dalej na wschód.

Z sennego pokonywania niezmierzonej liczby kilometrów wybudził nas kolejny patrol milicji, który zatrzymał mnie jadącego 68 km/h przy ograniczeniu do 50. No to ładnie! Policjant zaczął coś do mnie szybko mówić w swoim rodzimym języku, na co ja odparłem „nie poniemajem”. On poprzez skrzyżowanie palców u obu rąk pokazał mi więzienną kratę i powiedział „tam wsio budziesz poniemajał”. Ale po krótkiej rozmowie na migi, standardowym wierszyku o biednych studentach i co najciekawsze wręczeniu mu otrzymanego wcześniej żurnalu pozwolił mi jechać. Dziwne mają zwyczaje ci milicjanci w Rosji! Wystarczyło przecież poprosić żebyśmy podali żurnal kolegom z za Ufy :P

Dalsza cześć trasy tego dnia przebiegła spokojnie i bez przygód.

Po niezwykle odprężającym noclegu na luksusowej łące u skraju lasu i pożywnym śniadaniu w postaci chleba, dżemu i tego kto co znalazł w swoim maluchu ruszyliśmy w stronę Czelabińska. Droga wiedzie przez Ural. Malowniczo wijąca się wstęga asfaltu, licznymi serpentynami opadająca i wznosząca się to w górę to w dół po zielonych krajobrazach przypominających Beskidy tyle że 100 razy większe jest dla nas nie lada urozmaiceniem po nużącej jeździe przez step. Maluszki całkiem nieźle radzą sobie w górzystym terenie i dzielnie pokonują kolejne podjazdy. Pomimo tego jedzie się nie zbyt dobrze ponieważ droga jest dosyć wąska, jeździ nią masa tirów i często trzeba jechać 20 km/h przez długi czas zanim nadarzy się okazja do wyprzedzenia. Na wieczór udaje nam się jednak dojechać do Czelabińska, gdzie robimy małe zakupy na kolacje. Na parkingu przed sklepem w Czelabińsku jak zresztą w każdej innej miejscowości po drodze maluchy wywołują spore zainteresowanie. Ludzie zatrzymują się, oglądają, robią sobie zdjęcia, rozmawiają z nami. W zasadzie każda rozmowa zaczyna się tak samo: „co to za maszyna?”. Aż dziwne że ktoś może nie wiedzieć co to jest maluch! Potem seria pytań, skąd jesteście? gdzie jedziecie? po co tam jedziecie? jaki jest cel waszej podróży? I życzą nam wszystkiego dobrego.


Na noc zajeżdżamy pod jezioro za Czelabińskiem i rozbijamy obóz.

Rano budzi nas seria potężnych eksplozji. Jak się okazuje okoliczni rybacy wyruszyli na połów i za pomocą dynamitu wykonują swoją robotę. Śniadanko i znów w trasę. Tego dnia podróż przebiegła spokojnie, bez niespodzianek. Mieliśmy krótki postój w mieście Kurgan, gdzie uzupełniliśmy ekwipunek i cały czas kierując się na Omsk mknęliśmy aż do późnego wieczora.

Kilka refleksji na temat dróg w Rosji. Póki co miłe zaskoczenie. Wszyscy nas straszyli i opowiadali straszne historie na temat stanu rosyjskich nawieżchni. Te po których my suniemy są całkiem znośne i niczym nie odbiegają od polskich standardów.

Policja. O pazerności i skorumpowaniu rosyjskiej drogówki krążą legendy. Dużo o tym słyszeliśmy, czytaliśmy i baliśmy się że pewnie spora cześć naszych pieniędzy trafi w ich ręce. Póki co nic z tego się nie potwierdziło. Jeśli nas zatrzymuje jakiś patrol to głównie z ciekawości co to za auta i dokąd jadą. A nawet jeśli przydarzy się małe wykroczenie to jak widać można się obejść również bez płacenia ;)


Do usłyszenia z dalszych etapów

Załoga Rajdu Lajkonika


Tekst RL



[1] Tak milicjanci określają pisemka dla dorosłych

Już 3000km...

Panie i Panowie, załoga Rajdu Lajkonika pokonała już 3000 km! Zacznijmy od miejsca w którym skończyliśmy ostatnią relację – od przyjazdu do miasta Wołgograd.
Po noclegu w mieszkaniu naszego gospodarza Siergieja, wyruszyliśmy na zwiedzanie miasta. Pierwszym punktem było muzeum bitwy o Stalingrad. Jest to sporych rozmiarów gmach zlokalizowany u wybrzeży Wołgi. Zwiedzanie wzbudza mieszane uczucia. Z jednej strony imponujące zbiory broni i urządzeń wojskowych rozmieszone w przypominających labirynt korytarzach, wprawiają w osłupienie i skłaniają do refleksji na temat rozmiaru prowadzonych w tamtych czasach działań wojennych i związanych z nimi przemysłem oraz logistyką. Z drugiej strony mamy liczne rekonstrukcje działań na froncie okalającym miasto i widzimy mordujących się nawzajem ludzi. Zamysłem budowy muzeum była zapewne chęć gloryfikacji bohaterów poległych w obronie ojczyzny i miasta oraz propagandowe uwypuklenie potęgi i zasług Związku Radzieckiego.
W moim odczuciu jest to nic więcej jak tylko dobitne ukazanie ludzkiego okrucieństwa, chciwości i idiotyzmu jakim jest wojna. Miliony ludzi którzy się nie znają, którzy nie wiele o sobie wiedzą są sterowani i oszukiwani w celu walki, zabijania i produkcji coraz to nowszych karabinów. Nie ma znaczenia która to wojna i o co jest toczona, bo zjawisko wojny towarzyszy człowiekowi odkąd tylko zaczął stąpać po ziemi i zawsze ma podobne przyczyny. Jak to ujął jeden przykurczony staruszek obsługujący nas na stacji benzynowej przed Wołgogradem – polityka to tam wysoko na górze, a my żyjemy tu na dole – i życzył nam wszystkiego dobrego.

Po opuszczeniu muzeum spacerowym krokiem poszliśmy wzdłuż prospektu biegnącego równolegle do Wołgi i oczom naszym ukazał się największy jaki widzieliśmy pomnik Lenina. Pomimo upływających lat drań dobrze się trzyma i swoim rozmiarem robi wrażenie na przechodniach. Gołębie i tak wiedzą swoje, my zatrzymaliśmy się na króciutko parę fotek i idziemy dalej. Wałęsając się powoli po mieście dotarliśmy do mieszkania Siergieja i tam po krótkim odpoczynku udaliśmy się jego autem na dalsze zwiedzanie. Swoim Land Cruiserem Siergiej najpierw zabrał nas pod Kurhan Mamaja. Jest to kopiec, najwyższy punkt Wołgogradu, który odegrał strategiczne znaczenie podczas bitwy. Na kopcu znajduje się monumentalny pomnik Mateczki Rosji – jest to gigantycznych rozmiarów statua kobiety trzymającej w ręku miecz i stojąca w pozycji wzywającej do walki. W pobliżu kurhanu znajduje się okrągły budynek z płonącym w środku wiecznym ogniem, na ścianach wypisane w kolumnach dziesiątki tysięcy nazwisk ofiar bitwy. Całość znajduje się w przepięknym parku, pełnym zieleni i alejek z bujną roślinnością.
Dalej nasz przewodnik zawiózł nas do lokalnego browaru gdzie mogliśmy popróbować dwóch gatunków miejscowego piwka. Całkiem niezłe ;)
Kolejny punkt zwiedzania to godzinna wycieczka barką wzdłuż Wołgi, podczas której mieliśmy przyjemność podziwiać miasto nocą. Na tym zakończyliśmy zwiedzanie dawnego Stalingradu i udaliśmy się na kolejny nocleg u Siergieja.

Kolejnego dnia ok. 10 rano wyruszamy w kierunku Samary. Cały dzień upływa na przemierzaniu trasy, maluszki bez zarzutu pokonują kilometry po rozgrzanym do niemożliwości asfalcie. Drogi w Rosji nie są wcale takie złe, przynajmniej na razie, ponoć za Uralem ma być gorzej. Podziw wzbudza w nas krajobraz przesuwający się za szybami naszych samochodów. Szosa prosta jak okiem sięgnął, a po czterech stronach świata, aż po horyzont rozciąga się step. Niecodzienny widok. Przez otwarte okna bucha rozżarzone powietrze, po kilku godzinach jazdy przyprawiające o ból głowy. Ukojenie przynosi dopiero chłodna noc spędzona za Saratowem na stepie pod rozgwieżdżonym niebem.

Kolejnego dnia ruszmy na trasę ok. 7 rano. W maluszku Damiana i Jana pojawił się problem ze skrzynią biegów. Przestał działać drugi i wsteczny bieg. Z racji że bez tego da się jechać postanowiliśmy podjąć działania naprawcze dopiero jak znajdziemy jakiś najazd dla samochodu. Takowy trafił się nam w miejscowości Swizań (jest to zapis fonetyczny tego co powiedział nam jeden mieszkaniec, niestety żaden z nas nie potrafi rozszyfrować zapisu tej nazwy w cyrylicy). Po zaglądnięciu pod spód auta okazało się że odpadła śruba mocująca skrzynię biegów do podwozia i to było przyczyną nie działania dwóch biegów. Fiat Made by Damian J. Przy okazji skontrolowaliśmy poziom oleju w skrzyni, okazało się że jest niski. Wsiedliśmy w jednego maluszka i ruszyliśmy w miasto w poszukiwaniu oleju. Przypadek zaprowadził nas wprost pod drzwi salonu samochodowego Aleksandra. Aleksandr, jak nam się przedstawił elegancko wyglądający biznesman, bardzo się ucieszył na widok malucha i Polaków gdyż ma przyjaciela w Szczecinie a w Polsce robił interesy. Załatwił nam parę litrów oleju prosto z beczki, o zapłacie nawet nie chciał słyszeć. Wymieniliśmy z nim kilka zdań i wróciliśmy do zaimprowizowanego przy drodze warsztatu. Ja zmieniałem olej w skrzyni żółtego maluszka, a Marcin przeprowadził mały remont gaźnika w czerwonym, ponieważ trochę z niego ciekło i samochód palił ponad 7 litrów na 100 kilometrów, co przy wyniku poniżej 6 litrów pozostałych trzech jest dość znaczącą różnicą. Po skończeniu zabawy z żółtym maluchem, stwierdziliśmy że skoro już mamy najazd do dyspozycji to zaglądniemy co dzieje się pod pozostałymi samochodami. Była to całkiem słuszna decyzja gdyż w białym maluchu okazało się że przetarły się mieszki osłaniające przeguby napędowe, przez pęknięcie uciekał smar i dostawały się piasek, pył, woda i inne zanieczyszczenia mogące doprowadzić do zatarcia się przegubów[1]
W chwili gdy zorientowaliśmy się że zabrane przez nas mieszki na zapas nie pasują, naszym oczom ukazał się poznany niedawno Aleksandr. Zaparkował swoją terenową furę obok naszego najazdu, rozeznał się w sytuacji, zaprosił mnie i Czusa na pokład swojej maszyny i ruszyliśmy razem w poszukiwaniu mieszków. Niestety okazało się że rosyjska myśl techniczna znacznie odbiega od polskiej i nie udało nam się znaleźć nic podobnego. Ale jak to w maluchu – gdy brakuje części zamiennych pomocna okazuje się taśma klejąca. W czasie gdy my z Aleksandrem jeździliśmy po mieście w akompaniamencie puszczanych przez niego Rolling Stones’ów i Ozzy Osbourne’a chłopaki zrobiły fachową regenerację mieszków i maluch był gotowy do drogi. Na końcu pomarańczowy maluszek – mój i Marty, z nieukrywaną dumą przyznaje – nic do zarzucenia.

Na podjeździe spędziliśmy prawie cały dzień, pod wieczór opuściliśmy miasto w poszukiwaniu noclegu na łonie natury.


RL
[1] wtajemniczonym w tematykę maluchową przypomnieć pragnę że nie mamy tradycyjnych zabieraków i przegubów elastycznych, ale specjalne, wzmocnione przeguby typu Triod które wymagają dobrego smarowania.

Ukraina

09-08-2008 do 11-08-2008 09:10UTM
Po krótkim dosłownie przejazdowym zwiedzaniu Kijowa pomknęliśmy dale – kierunek Harków. Za Kijowem jechaliśmy prawdziwą autostradą jakiej u nas nie uświadczy… 4pasy w jednym kierunku, świetlne tablice informacyjne, niemal jak w Niemczech – były tylko 2 różnice: ograniczanie prędkości do 130km/h i koniec autostrady po kilkudziesięciu kilometrach :(
O zmroku znaleźliśmy zaciszne miejsce obok drogi (50.303348°N 31.245057ºE) i przy reflektorach i ognisku rozbiliśmy obozowisko.

O świcie ruszyliśmy dalej na wschód.
Po kilku kilometrach Biały maluch postanowił wymienić sprężyny tylnego zawieszenia, by nie trzeć na każdej koleinie o asfalt – chłopcy zabrali nieco za dużo żelastwa.. jakieś klucze i części zamienne, na co im to? Nie wiem przecież Maluchy się nie psują!
W czasie całej operacji która odbywała się na stacji paliw wzbudzaliśmy ogromne zainteresowanie panów z obsługi, efektem czego była którka rozmowa i obowiązkowe wypicie z nimi 3x50ml ichniejszego trunku ;) oraz krótki prysznic pod wężem ogrodowym.

Stanowczo mniej polskich TIR-ów jest za Kijowem, już ciężej nam się dopytać o patrole milicji, ale póki co jedziemy bez kolejnego „mandatu”…

Jedziemy jak najdalej – tak postanowiliśmy i przemykając wieczorem przez Harków, gdzie ludzie machali i trąbiąc pozdrawiali nas robiąc zdjęcia, zapędziliśmy się prawie pod granice z Rosją (jakieś 40km przed). Po całonocnej jeździe zrobiliśmy „obozowisko” koło pomnika ofiar z 1919 roku. Przespaliśmy kilka godzin w śpiworach pod gołym niebem i około południa tutejszego szasu wystartowaliśmy na biurokratyczne potyczki przy przekraczaniu granicy.

Podsumowując poranek dodam że była jeszcze wymiana uszczelki gaźnika w czerwonym bolidzie, a żółtemu powyżej 75km/h dzwoni cosik w silniku… ale my nadal nieustraszenie mkniemy przed siebie :)